poniedziałek, 14 października 2013

Bieszczadzka turystyfikacja i (nie)jawna manipulacja.

Przy okazji 11 Objazdowego Festiwalu Filmowego WatchDogs – Prawa Człowieka w Filmie (Ustrzyki Dolne, 10-13.10) mieliśmy okazję zobaczyć parę świetnych dokumentów, przespacerować się szlakiem na Tarnicę, wziąć udział w kilku ważnych rozmowach ale przede wszystkim poznać fantastycznych ludzi – prawdziwych pasjonatów.
I to wszystko w niecałe trzy dni!
Poniżej kilka luźnych refleksji i rozproszonych uwag związanych z oglądanymi filmami przeplatanych z wybranymi wątkami dyskusji na temat mediów i reklamy, na którą byłem zaproszony.

„Z kamerą wśród ludzi” (Framing the Other) ukazuje złożoność i wielopłaszczyznowość fenomenu, jakim jest spotkanie z Innym. Bohaterkami są dwie kobiety – holenderska turystka, która wybrała się do Etiopii by zrobić zdjęcia kobietom z plemienia Mursi (zob. Dylematy dumnych Mursi...) oraz przedstawicielka tegoż plemienia. I tyle z samej historii by nie zdradzać zbyt wiele tym, którzy filmu nie widzieli...


Oglądając ten dokument pomyślałem o zjawisku „turystyfikacji” (touristification) analizowanym przez N. Taleba w Antifragile… (por. też jeden z typów osobowości ponowoczesnej opisywanych przez Z. Baumana).
Turystyfikacja to celowe dostosowywanie rzeczywistości do potrzeb i oczekiwań turysty, dodawanie czemuś wrażeń i emocji kosztem utraty autentyczności i redukcji przypadkowości. Turysta oczekuje, że przeżyje jakiś „dreszczyk emocji”, zobaczy coś nowego, ciekawego. Jednocześnie oczekuje komfortu, przewidywalności, zorganizowania. Tym też różni się od podróżnika, który przyjmuje rzeczywistość taką jaka jest nie roszcząc wobec niej żadnych pretensji.

Turysta (który jest jednocześnie konsumentem) płaci za „towar”, który „nabywa” i chce mieć pewność, że nie są to pieniądze wyrzucone w błoto – że istnieje jakaś przemyślana agenda, zamysł i plan, który zostanie zrealizowany. Akt dokonania płatności jest jednocześnie aktem „twórczym” –  w tym samym momencie konstytuuje się „scena”, na której „aktorzy” mają obowiązek odegrać swoje role. Podobnie jak osoba wybierająca się do kina by zobaczyć film chce być bawiona i zaskakiwana, turysta również oczekuje wzruszeń, i niespodzianek. Jednak ich charakter, stopień i intensywność powinny być jasno określone i wcześniej zapoznane – z innym przecież nastawieniem wybieramy się na komedię, z innym na horror czy dramat psychologiczny.

Sztaby specjalistów (agencje turystyczne, biura podróży itp.) pracują dziś nad „turystyfikacją” otoczenia, które odwiedzi niebawem turysta – konsument.  Przygotowują ogólne strategie rozrywki i szczegółowo kreślą plany wrażeń i doznań, które kolejno dozowane będą odbiorcy. Współpracują przy tym z autochtonami – kupując od nich usługi takie jak np. ubierania się w tradycyjne stroje czy rekonstruowanie dawno już niepraktykowanych zwyczajów. Wszystko to przypomina trochę groteskowe sceny z „Awansu” E. Redlińskiego, ale wszyscy wydają się zadowoleni następującym w efekcie przepływem gotówki.
Ważne jest również to, że wszyscy wiedzą w jakiej inscenizacji uczestniczą. Zarówno turysta, jak i „aktorzy” doskonale znają i orientują się w regułach prowadzonej gry, akceptują jej zasady i starają się ich przestrzegać by nie psuć sobie wzajemnie zabawy i biznesu. I wszystko wydaje się być fair… (film okazał się ciekawą inspiracją również w kontekście debaty na temat turystycznej przyszłości Bieszczadów).

Mechanizm turystyfikacji dotyczy jednak nie tylko turystyki i zwiedzania – rozciąga się dziś niemal na każdą sferę kultury, życia społecznego i międzyludzkich relacji. Jak zauważa Taleb turystyfikacja sprawia, że Innego zaczynamy traktować tak, jak gdyby był… np. pralką – oczekując prostego mechanizmu „obsługi” i reakcji na wydawane komendy oraz szczegółowej „instrukcji działania” (zob. też wpis).
Nie ma tu miejsca na przypadkowość i chaotyczność – wszystko powinno działać efektywnie, być jak najłatwiejsze w obsłudze i posiadać wbudowany w tym celu „programator”. Autentyczność i spontaniczność nie są w takim świecie mile widziane – chyba, że jest to „spontaniczność” kontrolowana i uprzednio zaprogramowana, w przeciwnym razie może budzić niepotrzebne wątpliwości a nawet niepokój .
Spotkanie z drugą osobą odbywające się w schemacie turystyfikacji posiada identyczną strukturę, jak wykupiona w „egzotyczne” miejsce wycieczka. Obie strony powinny być więc świadome reguł i konwencji. Odgrywanie ról zachodzi wtedy bezboleśnie a uczestnicy „gry” otrzymują zakładane korzyści. „Turysty” po zrealizowaniu „programu” nic już nie obliguje do dalszego podtrzymywania relacji czy jakiegokolwiek zainteresowania „tubylcem”. Wraca do swoich spraw i kolejnych kupowanych rozrywek. Podróż zostaje dodana do katalogu kolekcjonowanych „przeżyć” i zamienia się ewentualnie w walutę konwersacyjną przydatną na towarzyskim rynku.

Wszystko, co powyżej dotyczy również mnie samego – kategorię „czasu wolnego” wypełniam często turystyką (prawdziwe podróże i wędrówki to rzadkość, choć i one się zdarzają). Kupuję turystyczne wrażenia (zazwyczaj przepłacam) i zdarza mi się płacić tubylcom za możliwość zrobienia im zdjęcia.
I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

„Biały skarb: zbieracze soli z Caqueny” (Der Weisse Schatz und die Salzarbeiter von Caquena) to impresja na temat małej wspólnoty Indian Aymara żyjących w pobliżu Salar de Uyuni (Boliwia) i trudniących się wydobyciem soli z tego niezwykłego jeziora – największego na świecie solniska. Słone jezioro jest jednocześnie obfite w rzadki i coraz bardziej pożądany dla nowoczesnego przemysłu lit (szacuje się, że Salar de Uyuni może zawierać ponad połowę światowych zasobów tego pierwiastka). Oglądamy więc scenki z życia, które ulegnie za chwilę diametralnej przemianie. Zgodnie z ukrytą w filmie tezą wielkie korporacje wydobywcze zamienią jezioro w olbrzymią kopalnię litu, a sielski krajobraz i lokalna tradycja pozostaną jedynie wspomnieniem.
Podobnie, jak w filmie „Z kamerą wśród ludzi” można tu odnaleźć tęsknotę za światem, który znika na naszych oczach równany cywilizacyjnym walcem. Kolejna nostalgia za ideałem „szlachetnego dzikusa”, który żyje SZCZĘŚLIWIE z dala od technologii, konsumpcji, pogoni za zyskiem, bliski naturze i tradycji przodków.


Salar de Uyuni - fot. wikimedia.org

Jest w tym oczywiście spora doza europocentrycznej hipokryzji – oglądając takie wzruszające obrazki zazdrościmy tym „szczęśliwcom” jednocześnie głęboko im współczując np. braku dostępu do osiągnięć współczesnej medycyny, centrów handlowych, tabletów,  smartfonów, ciepłej wody w kranie i płatnej telewizji. Automatycznie pojawiają się dwie przeciwstawne skłonności: „należy to ocalić i zostawić tak jak jest” oraz „przecież ci ludzie mają prawo żyć tak jak my”. I nie wiadomo za czym podążać, co jest bardziej „etyczne” (ulubione słowo klucz obrońców „dziewiczych kultur”, którzy sami na co dzień chętnie korzystają ze wszelkich dobrodziejstw cywilizacyjnego postępu). Zdanie samych zainteresowanych jest w tym przypadku najmniej istotne – zwłaszcza, że ich głosu i tak nikt nie zamierza słuchać.

„Miraż” S. Keca to opowieść o dwóch światach: twórców finansujących gigantomachię o nazwie Dubaj oraz hinduskich robotników realizujących utopijną wizję wybudowania tu turystycznego raju. Pracujący w fatalnych warunkach Hindusi tęsknią więc za zostawionymi daleko rodzinami a zamożni Arabowie za dawnym "stylem życia" pustynnych nomadów. Jest w tym jakiś nadrealizm i groteska, które metaforycznie ilustrują paradoksy współczesności. Strategia „uciec do przodu” wydaje się często jedyną drogą, gdy kończą się dostępne zasoby i należy jak najszybciej „zainwestować w przyszłość”. Kształt przyszłości wynika zaś z materializacji wyolbrzymionych nadziei, pragnień i kompleksów. Ci zaś, którzy ponoszą największy koszt uczestnictwa w tym wyścigu z czasem zdobyte doświadczenia i środki zainwestują w przyspieszone popełnianie takich samych błędów. Bo każdy ma takie samo prawo do szczęścia.


„Plaża szowinistów” D. Adringa to doskonała wiwisekcja mechanizmów medialnej manipulacji. Kilka marnej jakości zdjęć zrobionych na leżącej pod Lizboną plaży Carcavelos czarnoskórym młodym ludziom staje się pretekstem do sterowanej przez media masowej histerii bazującej na anty imigranckich nastrojach i rasistowskich lękach. Oglądając ten film od razu przypomina się „Czeski sen” (2004) albo historia paniki, jaka wybuchła po emisji słuchowiska radiowego „Wojna światów” Orsona Wellesa (1932 r.).
Jako odbiorcy mediów wciąż widzimy i słyszymy, to co chcemy zobaczyć. Jesteśmy podatni na medialną sugestię i manipulację (uwielbiamy nawet jej ulegać) a stereotypy, uprzedzenia, archetypy i nieświadome lęki sprawiają, że niezwykle łatwo sterować można naszą wyobraźnią.


Tu pojawia się pewien szkopuł: dopóki „manipulacja” odbywa się za naszą zgodą i przyzwoleniem (a tak dzieje się wtedy gdy świadomie i celowo stajemy się odbiorcami fikcji) wszystko wydaje się być w porządku. Jeśli jednak nie jesteśmy świadomi, że gdy my obcujemy z przekazem ktoś właśnie wywiera na nas wpływ (lub próbuje to zrobić) by realizować własny interes, to mamy słuszne prawo do gniewu.
Paradoks polega na tym, że choć na ogół nie życzymy sobie instrumentalnego traktowania i zamieniania nas w przedmiot manipulacji, to w rzeczywistości bardzo często sami się jej wręcz dopraszamy i coraz chętniej wystawiamy na jej działanie.
W jaki sposób? Najprostszy – korzystając zupełnie naiwnie i bezrefleksyjnie z mediów masowych.

Jako odbiorcy mediów już dawno podpisaliśmy symboliczny cyrograf, którego konstrukcja jest niezwykle prosta i sprowadza się do jednego paragrafu: „Oddajemy wolność za darmową rozrywkę”. Bo chyba każdy zgodzi się z tym, że:

  • media utrzymywane są dziś głównie z wpływów reklamowych,
  • nie istnieje coś takiego jak „darmowy lunch”.
Chcąc oglądać atrakcyjne treści, musimy za nie płacić. Dziś najczęściej płacimy uwagą i czasem poświęcanym na odbiór reklamy lub wysiłkiem związanym z próbą dekodowania tego, co jest komunikatem płatnym (w postaci reklamy, sponsoringu, product placement itp.), a co „prawdziwą i rzetelną” informacją, co jest walorem wizerunkowym a co merytoryczną treścią?
W przypadku reklamy sprawa jest o tyle prostsza, że ta sama i w dodatku głośno przyznaje, że jest umowną konwencją, którą jako konsumenci i odbiorcy dobrze już oswoiliśmy i potrafimy rozpoznać. Coraz częściej też żądamy od reklamy nie tyle informacji o produkcie, co po prostu dobrej rozrywki. Humor, zabawa, wciągająca historia to część „estetyczna” przekazów komercyjnych, która dostarcza nam – odbiorcom/konsumentom niewielkiej dawki przyjemności w zamian za poświęconą uwagę. Reklamy (od dawna) nie traktujemy literalnie, nie oczekujemy, że zaczną nam np. „wyrastać skrzydła”, że „miniratka” wleci przez okno i sypnie banknotami w wysokich nominałach, a w naszych ustach zaraz po umyciu zębów zatańczą radosne skrzaty (choćby zdrowy rozsądek nakazywałby pozbycia się takich oczekiwań).
Do reklamy mamy też zdrowy dystans – doskonale dziś wiemy jak działa i czemu ma służyć. Dlaczego więc z uporem godnym lepszej sprawy oczekujemy jakiejś „prawdy” od mediów (skoro te, niemal w całości utrzymują się z emisji reklam)?
Kwestię abonamentu pominę...

Powyższe to oczywiście czysty cynizm. Mamy rzecz jasna prawo oczekiwać od mediów (a na pewno od tych, które mienią się „publicznymi”) prawdziwych i rzetelnych informacji wyraźnie oddzielanych od politycznej propagandy, komercyjnej agendy czy sponsorskiego efektu (podobnie jak mamy pełne prawo do prywatności gdy zakładamy skrzynkę pocztową u internetowego giganta). Nie łudźmy się jednak, że prawa te będą posłusznie respektowane bo chyba trudno nie zgodzić się z potoczną mądrością wyrażaną w stwierdzeniu, że „sprawy już zaszły za daleko”. Żadna osoba, instytucją czy przepis  nie zmieni z dnia na dzień kształtowanych od dekad relacji pomiędzy koncernami medialnymi, wpływowymi reklamodawcami i innymi interesariuszami medialno-rozrywkowo-biznesowo-politycznego ekosystemu/establishmentu.
Każdy jednak odbiorca mediów ma do dyspozycji najprostszą i dostępną strategię. Jeśli „konsumując” przekaz medialny przynajmniej raz na jakiś czas poświęci chwilę na krótką refleksję i świadomą analizę tego, w czym uczestniczy i zada sobie np. pytanie w rodzaju: „w czyim właściwie interesie leży, że muszę TO oglądać”?
Paranoja?
Być może.

Tak na marginesie: festiwalowe pokazy, dyskusje i prelekcje odbywały się w prężnie działającej klubokawiarni - nomen omen - DobreMiejsce (rewelacyjna kawa i tarty) prowadzonej przez Martę Niwczyk. Festiwalowe dyskusje moderował Marcin Kowalczyk, który to właśnie wkręcił mnie w rozmowę na temat mediów i reklamy za co mu przy okazji serdecznie dziękuję, podobnie jak za gościnę i parypatetyckie pogawędki w drodze do lasu…
Pozdrowienia!

1 komentarz:

  1. Antifragile jeszcze nie czytałem, opis zjawiska turystyfikacji brzmi przekonująco. Wystarczy wybrać się w różne umiarkowanie górzyste miejsca w południowej Polsce (góra Żar koło Żywca, zamek w Ogrodzieńcu na granicy Śląska i Małopolski, nie mówiąc już o Gubałówce). Wszędzie gdzie można dostać się samochodem lub kolejką szynową następuje błyskawiczna turystyfikacja wyglądająca jak dzieło planisty. Zawsze znajdziemy kilka ogródków piwnych, budkę z goframi, zjeżdżalnię wózków kołowych, park linowy (ten akurat bardzo lubię :).

    Szczególnie szybko turystyfikacja zachodzi na wyspach, nęcących statusem wrzechświata w miniaturze z własnym lądem, niebem, historią, specyficznym zwierzętami. Zaczęło się od Bali wypromowanej w dwudziestoleciu międzywojennym przez niemieckiego artystę Waltera Spiesa, i wysp greckich. Dzisiaj turyści zadeptali Majorkę i Ibizę, pewnie niedługo to samo spotka kolejne wyspy.

    OdpowiedzUsuń

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: