czwartek, 28 maja 2009

Moja mała paranoja – czyli o charyzmie pielęgnowanej z biurokratycznym umiarem…

Godny polecenia jest artykuł Jacka Żakowskiego pt. „Zakony kapitalizmu” – szczególnie zaś wątek „rewolucji menadżerskiej”. Menadżer jako wasal wielkiej korporacji zarządza jej majątkiem odmiennie niż tradycyjnie pojęty kapitalista (właściciel kapitału), ponieważ sam wielkiego kapitału nie posiada, a jedynie „zarządza” tym co należy do innych.

Ciekawe są konsekwencje sytuacji, w której niedbalstwo i rozrzutność staje się normą ponieważ nie istnieje żaden hamulec odpowiedzialności za to, czym się zarządza.
W przywoływanej przez Żakowskiego „Korporacji” Joel Bakan opisał dokładnie w jaki sposób powstanie spółek z „ograniczoną odpowiedzialnością” doprowadziło do zupełnego niemal zaniku odpowiedzialności moralnej, która przez wieki stanowiła wartość będącą fundamentem postawy handlowej.

Upadek wszelkich standardów i bezwstydna chciwość menadżerów nie są zjawiskiem nowym. Bakan podaje interesujące przykłady z początku XIX w. – kiedy wielkie korporacje (koncerny, firmy – molochy w rodzaju AT&T) odkrywają konieczność zabiegania o przychylność społeczną w obliczu poważnego kryzysu zaufania (konsekwencje gorączki fuzji).

Już w latach 30-tych GE, Eastman Kodak, Standard Oil czy Goodyear uzmysłowiły sobie jak ważne jest tworzenie pozorów „społecznej odpowiedzialności”. Także wtedy pojawiły się koncepcje „personifikacji instytucji” i idea nadawania im ludzkiego oblicza. Jak zauważył bowiem Komisarjevsky (Burson – Marsteller), określony przez Bakana jako „car” PR: „ludzie dokonują porównań w kategoriach ludzkich”. Dziś większość bezosobowych spółek (paradoksalnie posiadających „osobowość prawną”) traktuje tego rodzaju zabiegi jako konieczną oczywistość.

W swoim raporcie Żakowski punktuje wiele groteskowych przejawów „rewolucji menadżerskiej” – np. podobieństwo postawy menadżerskiej z cechami ustroju sowieckiego. Kontrolowanie cudzej własności idzie w parze ze wspomnianym brakiem osobistej odpowiedzialności, centralnym planowaniem, kultem przywódców, koteriami, konformizmem, biurokracją, potrzebą ciągłych zebrań czy wspierania się w decyzjach opiniami ekspertów.

Aparatczyk systemu sowieckiego i menadżer w międzynarodowej spółce nagle zlewają się w jedną absurdalnie prawdziwą postać. Łączy ich również zamiłowanie do biurokracji – chroniczna potrzeba jej ciągłego rozrostu.

Artykuł Jacka Żakowskiego (pomijając fascynująca metaforę korporacyjnego zakonu-kościoła) warto w tym miejscu na moment przerwać i sięgnąć po wywiad K. Adama Kowalczyka z prof. A. K. Koźmińskim (Puls Biznesu 27.05.09 http://www.pb.pl/4/a/2009/05/27/Pielegnuj_w_sobie_paranoje?readcomment=1 ). Wywiad pod znamiennym tytułem „Pielęgnuj w sobie paranoję”. Prof. Koźmiński rysuje w nim typ menadżera, który jest w stanie przetrwać obecny kryzys gospodarczy bez większego uszczerbku na zawodowej karierze. Typ taki posiada kilka kluczowych umiejętności:

- pielęgnuje w sobie paranoję (to nade wszystko!),
- jest bezwzględny, ma mocne nerwy i serce z kamienia,
- nie reaguje na wydarzenia, ale je przewiduje i wyprzedza (pomaga mu w tym sprawdzona metoda scenariuszy),
- upraszcza struktury i likwiduje stanowiska kierownicze średniego szczebla,
- nie przesadza z oszczędnościami (także promocyjnymi),
- nie oszczędza na szkoleniach,
- dba o badania i rozwój gwarantujące innowacyjność,
- jest elastyczny i nie przywiązuje się do własnej branży,
- szuka okazji (które i tak same pchają się w ręce…)
- nie jest chciwym, egoistycznym karierowiczem (ma „legitymację moralną”)
- jest szalonym fantastą (naprawdę!).

Sylwetka menadżera doskonałego (czyli kryzysowego) posiada jeszcze jedną– chyba najważniejszą cechę. Jest to bowiem osobowość CHARYZMATYCZNA.

W tym momencie niestety kończy się wywiad. Szkoda.
Spróbujmy jednak „poskładać to do kupy”, jak to się mówi w Warszafce.

Żakowski pokazuje w jaki sposób zdegenerowany wariant korporacyjnego kapitalizmu wykształcił amoralnego aparatczyka biurokratę. Koźmiński sugeruje (cytując na dowód słowa A. Grave, byłego szefa Intela), że przetrwają jedynie paranoicy-charyzmatycy.

Jak w tym wszystkim ma się w tym odnaleźć biedny współczesny menadżer? Czy biurokrata może się zmienić w charyzmatyka? Jak?

Sam Max Weber („Gospodarka i społeczeństwo”) miałby pewnie spore trudności w zbudowaniu hybrydy obu tych osobowości i postaw. Menadżer „biurokratyczny” bazuje przecież na ustanowieniu celoworacjonalnym (to określenie Webera). Rości się tu prawo do respektowania władzy. Urząd pojmowany jest jako „zawód”, a zawód jest urzędem. Typ taki jest „mianowany”, zawdzięcza pozycję władzy „bossów”. Wybiera go góra, a nie doły – dokładnie tak, jak w każdej korporacji – pracownicy raczej nie wybierają swojego dyrektora czy prezesa przez głosowanie… Typ biurokratyczny podporządkowany jest również zawsze woli swojego „pana” (prezesa, szefa regionu itd.).

Menadżer charyzmatyczny jakiego postuluje prof. Koźmiński nie może zaś (zdaniem Webera) wywodzić swojego autorytetu z urzędowego porządku i ustanowienia. Zyskuje je przez „potwierdzenie” w działaniu swych mocy. Chce czy nie – musi czynić cuda (!). Charyzma to przecież dar (gr. charismos). Taki menadżer-bohater powinien dokonywać bohaterskich czynów, zdobywać łupy i zapewnić, że ludziom, którym przewodzi, będzie się „dobrze powodzić”.

Menadżer charyzmatyczny podejmuje się również zadania na mocy swego posłannictwa (niektórzy menadżerowie uwielbiają słowo „misja”). Dopóty ma uznanie, dopóki osiąga sukces (słupki muszą ostro wspinać się w górę…).

Charyzma odrzuca jednak racjonalny zysk, jako rzecz niegodną (to teoretycznie powinno interesować biurokratę). Nośnikami charyzmy stać się zaś powinni uczniowie, zwolennicy i sam ichni guru – mistrz z powołaniem.

Biurokraci chcący uchodzić za charyzmatyków (by utrzymać się na stołkach) powinni więc dziś zgodnie z analizą Webera odwrócić się od świata, zapomnieć o racjonalnym planowaniu zysków, głosić z zapałem szalone misyjne powołanie do wielkich czynów i pozyskiwać podążających za nimi grona wyznawców (np. na portalach społecznościowych).

Oto ewangelizacja z oczyma skierowanymi ku górze zdaje się więc być dziś jedynym lekarstwem na biurokratyczny bezsens korporacji i wywołany przezeń kryzys gospodarki.

Pozostaje kwestia ostatnia – jak to się ma do menadżerów zatrudnionych w reklamie? Jak to się w ogóle ma do reklamy? Warto w tym miejscu oddać głos wspomnianemu Bakanowi:

>Na szczęśćcie część ludzi reklamy uczciwie mówi o tym, co robią.
„Ssę fiuta szatanowi” – tak opisuje własną pracę dla McDonalda, Coca Coli i tym podobnych liczących się korporacji Chris Hooper, wzięty reżyser i narrator reklam telewizyjnych
<. Hooper przyznaje, że jego zadanie to tworzenie obrazów usiłujących sprzedać ludziom niepotrzebne produkty, kreowanie wizji, które zachęcają do niedojrzałych, nieodpowiedzialnych, narcystycznych, hedonistycznych zachowań. Jak radzi sobie z takim dyskomfortem? Prosto, jak mówi: „…wiem, że brzmi to, jakbym był jakimś nazistą, czy kimś takim – ale jeśli ja bym tego nie zrobił, zrobiłby to ktoś inny”.

I właśnie to jest moralna odpowiedzialność.
Z charyzmą czy jako biurokraci: róbmy swoje.
Bo i tak zrobiłby to ktoś inny
Tyle, że gorzej.

Tak na marginesie: Cytaty z Hoopera, za: „Korporacja”, J. Bakan, przekł. J. P. Listwan, Lepszy Świat, W-wa 2006, s. 148.

środa, 13 maja 2009

De Vito i totalizator bankowy, czyli: niech żyje bal!

Motto:
...i tylko ponad ziemią unosił się opar toksycznych aktywów.”
autor nieznany


Totalizator Sportowy, którego właściwą domeną działania są gry liczbowe i loterie pieniężne doczekał się poważnej konkurencji. I to nie kasyna czy zakłady bukmacherskie stały się konkurencją totalizatora (Polacy nie lubią zbyt dużego ryzyka), ale poważne banki.

Jeden z największych rzucił rękawicę dotychczasowemu liderowi i urządził taką loterię, jakiej jeszcze świat usług finansowych nie oglądał. W telewizji zachęca do niej sympatyczny aktor kojarzący się z odtwarzanymi humorystycznymi postaciami gangsterskiego półświatka (i nie tylko). Klimat zatem dobrany idealnie: jest hazard, jest ryzyko, jest przygoda.

Danny De Vito zna się również na finansach, o czym najlepiej świadczy ta wypowiedź:



Po emisjach spotów zachęcających graczy do zakupu losów (czyli zakładania lokat) okazało się, że wciąż nikt nie trafił szóstki. Ogłoszono więc Wielką Kumulację: do łatwego wzięcia 1 333 000 zł! I tak jak w przypadku Dużego Lotka bardzo mała bariera wejścia – wystarczy tylko założyć lokatę.

Przykład powyższy jest doskonałą ilustracją tego, jak błyskawicznie banki wyciągają wnioski z finansowego kryzysu. Skoro coś w gospodarce tąpnęło, to przecież nie czas na łzy. Trzeba po raz ostatni zaszaleć na całego – kto wie, co przyniesie jutro (nawet światowej klasy ekonomiści ostatnio już przyznają, że sami też nie wiedzą)?

Co prawda nie wszystkie banki wykazują taką ułańską fantazję. Są np. takie, które postawiły na promowanie polskiego szkolnictwa wyższego – stetryczali rektorzy i profesorowie odziani w gronostaje próbują sobie w spocie przypomnieć jak się odmienia czasownik „oszczędzać”.

Doskonała metafora stanu polskiego szkolnictwa wyższego (w tym prywatnego). Idealne skwitowanie naszego dorobku naukowego - jak wiemy Polska słynie z ilości cytowań prac naukowych, nie wspominając o doskonałej kondycji finansowej młodych doktorantów, czy badaczy, którzy wprost palą się, by po skończeniu uczelni podjąć pracę w jakże sprzyjającym ich wysiłkom środowisku….

Inny bank sięgając po kody laseczek i meloników, lotów balonem i podróży dookoła świata kojąco przenosi nas w bajkowy świat wyidealizowanych przepływów pieniężnych. Miłe dla oka i jakże nostalgiczne.

Jeszcze inny reklamuje taki-sobie film pt. „Slumdog” (a przy okazji turniej Milionerzy – a może odwrotnie?). Nieco ryzykowne. Pamiętając zwłaszcza w co się wpakował bohater filmu i jak został potraktowany przez indyjską policję za to, że znał zbyt dużo właściwych odpowiedzi …

Jaki z tego morał mamy? Otóż, jak zwykle żaden, bo banki nie są od moralizowania, tylko jak mężczyźni – od zarabiania.

A gospodarka, jak fortuna kołem się toczy. Po fali agresywnej akwizycji pożyczkobiorców, nastąpił zwrot w stronę budowania w narodzie poczucia gospodarności i oszczędności.

„Oszczędzają bogaci, nam też się opłaci” – to zapamiętałem z plakatu w podstawówce. Wtedy nie bardzo rozumiałem o co chodzi, dziś dzięki edukacyjnej misji banków zaczynam pojmować.

Nie śmiem oczywiście pytać skąd banki biorą pieniądze na wypłatę 1 333 000 zł jako nagrody w loterii liczbowo-lokatowej. Jest to prawdopodobnie bankową (więc ściśle strzeżoną) tajemnicą lub… kosztem marketingowym.
Można się jednak zastanowić – na przykładzie loterii kontrolowanych przez Państwowy Monopol Loteryjny (jak to pięknie brzmi!) – na czym zarabia ten, który loterię organizuje? No bo założyć chyba trzeba, że zarabia?

Ilu tzw. frajerów (czytaj „graczy”) musi kupić los, by po odjęciu kosztów całej akcji i własnego (zakładam, że godziwego) zysku wypłacić jeszcze te cholerne wygrane – w dodatku skumulowane w kolejnych losowaniach?

Hazard cieszy się w naszym kraju coraz większą popularnością – automaty do gier wracają na scenę w wielkim stylu. My Polacy wierzymy przecież w Opatrzność i sytuacja, w której niewiele ryzykując, wiele można zyskać jest naszym ulubionym paradygmatem szczęścia. Jak to ładnie określił Leszek Kołakowski „…jeśli nieoczekiwanie wydarzy mi się coś pomyślnego, bez żadnych szczególnych zasług, którymi mógłbym się w sposób widoczny do tego przyczynić, to może to być zachęta, albo po prostu wspaniałomyślny gest Opatrzności”

A czy można nie wierzyć w Opatrzność? Raczej nie wypada. Zamiast więc do czegokolwiek przyczyniać się w sposób widoczny zagrajmy na wielkiej życiowej loterii – załóżmy lokatę! Kolejne generacje polskich konsumentów na pewno będą coraz bardziej oszczędne i finansowo uświadomione. Jak to ładnie wyraziła A. Osiecka: „Niech żyje bal…”

Tak na marginesie: biorąc udział w loterii zawsze też warto pamiętać o słowach Epikura: „Bogactwo nie jest ulgą w kłopotach, jest tylko zmianą kłopotów”.
Kłopoty zawsze kuszą.

wtorek, 12 maja 2009

Coraz dłuższy „Długi ogon”, czyli o krańcowym potrzeb zaspokajaniu

W gospodarce internetowej wszystko postawione jest na głowie. Ale tylko na pozór (do „głowy” jeszcze wrócę). Lepiej byłoby użyć innego przysłowia: tutaj „ogon prowadzi psa”. Gospodarka ta bowiem postawiona jest na ogonie. Na bardzo dłuuuuuuugim ogonie.

Pojęcie „Długi ogon” (Long Tail) spopularyzował pięć lat temu Chris Anderson analizując sukces wielkich internetowych detalistów. Okazało się, że wbrew pozorom sukces Amazon.com i podobnych przedsięwzięć nie wynika z handlu bestsellerami, ale z penetracji całego szeregu mikroskopijnych nisz.

Ponieważ fizyczne ograniczenie „długości półki” z ofertą nie dotyczy (lub dotyczy w stopniu minimalnym) internetowych detalistów, mogą oni oferować pozycje, których np. tradycyjnej księgarni nie opłacałoby się przyjmować.



W gospodarce internetowej to właśnie nisze i ich dążąca do granic możliwości popytowych ilość, okazują się najcenniejsze.
Półka oraz sklepowy magazyn posiadają ograniczoną przestrzeń stąd konieczność podjęcia bolesnej decyzji: które warianty produktowe na półkę wprowadzić rezygnując tym samym z innych. W ten sposób wyłania się „głowa” – niewielka ilość najbardziej obiecujących i pozwalających zarabiać produktów.

W gospodarce „fizycznych ograniczeń” wciąż jednak znajdzie się spore grono niezaspokojonych konsumentów, którzy chętnie kupiliby inny rodzaj, kolor, wariant, tytuł itp. Nikt jednak nie będzie się przejmował ich pojedynczymi zachciankami, kiedy w grę wchodzą pokaźne „wolumeny” najlepiej sprzedających się hitów.

W gospodarce internetowej znika wiele barier związanych z opłatami związanymi z dystrybucją, magazynowaniem towarów, a tym samym dylematy związane z walką o miejsce na półce – miejsca jest pod dostatkiem i starczy go na wszystko. W internetowym sklepie muzycznym każdy fan każdego wykonawcy i każdego gatunku muzycznego ma szansę znaleźć coś dla siebie. Nawet jeśli zakupu dokonuje bardzo rzadko i kupuje rzeczy bardzo nietypowe nie przysparza detaliście kłopotów związanych z „trzymaniem towaru na półce. Uspokajającą myślą jest dla sprzedawcy fakt, że takich wybrednych klientów o nietypowych gustach są tysiące, setki tysięcy, w końcu miliony….

W sytuacji skrajnej to właśnie duże ilości niewielkich zamówień mogą budować prawdziwy biznes. Tak oto pies prowadzi ogon a reguła Pareto przestaje obowiązywać w świecie www.

Nagle okazuje się, że niekoniecznie popularność musi być rentowna. To co niepopularne, na co mała ilość zgłasza popyt, nagle właściwie zagregowane staje się godne uwagi. Czasem wręcz może zacząć dominować i przesuwać w stronę „głowy”.

eBay, Amazon, MySpace, You Tube – każde miejsce, w którym znaleźć można choć jedną dziwaczność cieszącą choć jednego użytkownika wyciąga coraz dłuższy ogon.

Oczywiście nawet Internet nie jest światem idealnym więc choćby koszty związane z dygitalizowaniem czy opisywaniem każdego kolejnego dziwactwa i najbardziej egzotycznych obiektów mogą w końcu dawać się we znaki. Jeśli jednak – tak jak w przypadku Google całą robotę można zrzucić na Robota, to właściciel śpi, a ogon sam mu rośnie….

Zasada „długiego ogona” dotyczy w przestrzeni internetowej wszystkiego: zasad handlu, przepływu informacji, rankingów źródeł informacji, czy zasad komunikacji reklamowej. W tym ostatnim kontekście wydaje się najciekawsza. System AdWords pozwala rozciągać „ogon” komunikacyjny niemal w nieskończoność. Ograniczeniem jest jedynie wyobraźnia i cierpliwość copywritera czy też twórcy kolejnych komunikatów. Idealna kampania reklamowa zbudowana zgodnie z metodą „Long tail” zawierała by więc przekaz adekwatny dla KAŻDEGO potencjalnego odbiorcy.

Konsekwencje? Wydają się przerażające. Przede wszystkim ludziom mogłoby się to spodobać. Reklama idealnie wpasowana w osobowość, nastrój, preferencje, poprzednie zakupy itp. itd. Co by się jednak stało gdyby zachęceni taką komunikacją odbiorcy zażyczyli sobie podobnej wartości w reklamie of-line?

Np. w TV – popularna reklama z „głowy” kierowana do mainstreamu emitowana byłaby np. w trzech najchętniej oglądanych kanałach w prime-time. Kolejne spoty reklamy-klony warianty kierowane do coraz mniejszych nisz oglądane byłyby wyłącznie przez te nisze w coraz bardziej niszowych kanałach i przy coraz mniej popularnych programach. Gdyby tak jeszcze dołożyć do takiego modelu cyfrową TV i znaleźć sposób na błyskawiczną adaptację każdego spotu pod względem scenariusza, bohaterów, copy…

Każdy kontekst zostałby wypełniony – w każdym czasie, miejscu i dla każdego konsumenta można by stworzyć przekaz pokonujący wszelkie ograniczenia: ceny, sezonowości całej kategorii, stosunku wobec marki, częstotliwości używania produktu itd. itp. Zawsze przecież można by stworzyć właściwą perswazję pasującą do właściwego kontekstu. Szacowany popyt można by podwoić, potroić… aż do wyczerpania zdolności zakupowych wszystkich żyjących przedstawicieli danej populacji. I sięgnąć po kolejną…. Ludzkość całą wręcz objąć multimedialnym zasięgiem…

Tylko po co?

Tak na marginesie: zdaniem K. Poppera idea każdego historycyzmu zawiera w sobie pewien niezdrowy zalążek - wiadomo czego. Może wiec marki nie powinny dbać o „dziedzictwo” i zapomnieć o tworzeniu „misji” i „wizji”.
Chyba że ze 100% pewnością wiedzą już do czego ma zmierzać cały ten marketing?

czwartek, 7 maja 2009

Lot 016 wzywa pomocy...

Już tu jest. W końcu do nas dotarła. Pomimo problemów komunikacyjnych udało jej się przylecieć bezpośrednim lotem z Newark. Lotem 016. Długą i uciążliwą podróż odbywała wraz z 58 letnią mieszkanką Tarnobrzega. Udało jej się wylądować w Polsce, a obecnie przebywa na oddziale zamkniętym w szpitalu powiatowym im. Edmunda Biernackiego w Mielcu. Lepiej trafić nie mogła, gdyż Biernacki był znakomitym polskim lekarzem, profesorem medycyny ( zm. 1911 we Lwowie), specjalistą od diagnostyki.

Jak zauważa rzeczniczka szpitala: „Wszystko jest pod pełną kontrolą”. Nie powinniśmy się więc obawiać, że opuści samowolnie szpital. Ciekawe jednak co robią jej rozwijające się przez 10 dni koleżanki?

Medialna polityka informacyjna (wpis "Sola fide") związana z pierwszym w Polsce przypadkiem grypy AH1N1 zasadniczo nie zmieniła się w ciągu ostatnich dni. Wciąż jest żałosna. Informacje są jak zwykle sprzeczne lub niezgodne. Np. liczba pasażerów nieszczęśliwego lotu waha się w granicach: 170-178 a liczba członków załogi w przedziale 9-19. Być może np. pilot i stewardesy nie wiedzieli, że są członkami załogi? A może ktoś wypadł po drodze? Łącząc to z zapewnieniami urzędników ministerstwa zdrowia w rodzaju: „zidentyfikowano wszystkich pasażerów” można się tylko zastanawiać na czym ta identyfikacja polegała?



Pani Minister Ewa Kopacz trzyma się raz obranej drogi: „Byliśmy gotowi na taką sytuację” i jak zwykle odwołuje się do opatrzności: „…gdyby ktoś Nie daj Panie Boże wszedł w kontakt z osobą zainfekowaną…”. Gdyby Bóg jednak dał, to Pani Minister wieszczy: „Będziecie państwo apatyczni i senni…”

Rządowe zapasy leków nadal pozostają informacją tajną (dla Rządu pewnie by ich wystarczyło…). Newsweek policzył, że skoro taka Francja, UK posiadają ok. 50% potrzebnej ilości zapasów, USA ok. 30% to znając nasze realia mielibyśmy… ok. 5%. Zgodnie z zaleceniem WHO czy ogólnymi zaleceniami UE powinno to być ok. 25%...

Przedstawiciele ministerstwa zdrowia nie wierzą jednak w leki i szczepienia (wiemy już, że wierzą w Opatrzność), więc zapewniają jednak, że „nie ma sensu się szczepić bo i tak szczepionki są już wycofane. Minister Sikorski zapewnia zaś, że „UE koordynuje działania w sprawie grypy”. Skoro UE koordynuje, to możemy spać spokojnie.

Media próbują podgrzewać pandemiczną atmosferę budując widowiskowe oprawy (np. logotypy i czołówki z logotypami „biohazard”), jednak powtarzane przez Minister Kopacz słowa: „Jesteśmy przygotowani” oraz „Są wykonywane działania” chłodzą skutecznie najbardziej grypą rozemocjonowanych.

Na świecie wciąż naliczono „jedynie” 1600 chorych, a liczba ofiar śmiertelnych AH1N1 zanotowanych na całej błękitnej planecie ciągle jeszcze nie przekroczyła liczby ofiar na polskich drogach z minionego, majowego weekendu….

Możliwy spadek światowego PKB o 5% związany z nowym wirusem grypy nie przeraża na razie nikogo, podobnie jak prognozowane 20% spadki na giełdach. Wiemy już przecież jak wiarygodne są wszystkie gospodarcze prognozy.

Doleciała więc biedaczka do Polski (grypa) lotem 016, ale wiele tu chyba nie zdziała.
A mogłaby.

Tak na marginesie: akcje największych producentów szczepionek Roche i GlaksoSmithKline znacznie poszły w górę, więc gdyby ktoś chciał pograć w pokera z Opatrznością, to jest dobry moment.

wtorek, 5 maja 2009

Trzy ważne ślady w byłej Ordynacji…

Długi weekend majowy postanawiamy spędzić w jakimiś miłym miejscu. Może Padwa? Ponieważ jednak świńska grypa (przepraszam, już nie świńska…) nie sprzyja dalszym podróżom wybieramy Padwę Północy, czyli swojski Zamość.

Wybieramy chyba dobrze, ponieważ turystyczna stonka jest tu mało dokuczliwa. Miasto założone przez Jana Zamojskiego (akt lokacyjny – 1580) nie ma więc tym razem pokaźnych wpływów. Jedyną charakterystyczną grupą turystów są Włosi, którzy licznie przybywają tu by obejrzeć prawdziwie renesansowy skarb stworzony przez ich ziomka Bernarda Morando. Ich zadziwione miny mówią same za siebie: „Jak to możliwe…?”

Wielki Tolerant miał głowę do interesów. Ściągając idee i kapitał zwolnił osadników z podatków przyciągając w XVI w. nie tylko Włochów, ale też Niemców, Anglików, Szkotów, Ormian, Persów i przedstawicieli wielu innych nacji. W latach 1585-1588 zezwolił nawet na osadnictwo niekatolików. Historia jednak potoczyła się, tak jak się potoczyła…

W ramach zorganizowanej ad hoc wycieczki krajoznawczej pt. „śladami polskiej (nie)tolerancji” (kontynuacja...) postanawiamy obejrzeć kilka materialnych śladów prześladowań Arian na ziemiach dawnej Ordynacji Zamojskiej. Śladów jest wiele, a kilka wydaje się szczególnie wartych uwagi.

Pierwszym jest kapliczka w Szczebrzeszynie. Co ciekawe, pomimo tego, że stoi niemal w centrum miasteczka, to wielu mieszkańców nie jest w stanie jej zlokalizować. Istnieją dwie wersje jeśli chodzi o pochodzenie kapliczki. Jedna odsyła do jakiejś tajemniczej zarazy pustoszącej miasto i okolice, druga sugeruje, że kapliczka ma upamiętniać wypędzenie z miasta arian. A może po prostu chodziło o tą samą zarazę?

Kapliczka zgodnie z różnymi źródłami została postawiona w latach: 1650-1655. Byłoby to wówczas związane z dekretem nakazującym arianom opuszczenie terenów ordynacji (Tomasz Zamojski, 1637), na wygnanie z kraju zostali bowiem skazani dopiero w 1658 r (ustawa sejmowa).

Drugim ciekawym śladem jest jedna z niewielu polskich piramid (pomiędzy Krupe a Rejowcem). Budynek o tak egzotycznym kształcie był prawdopodobnie grobowcem zbudowanym dla Pawła Orzechowskiego (powstałby więc na początku XVII w.), podkomorzego chełmskiego, który nie ukrywał swojej sympatii do socynian, był nawet oficjalnym patronem zboru w Piaskach. Orzechowski, który zmarł poza Polską chciał być pochowany na swoich ziemiach. Jego pro-ariańskie sympatie nie pozwoliły na pochówek na cmentarzu stąd ponoć idea wybudowania grobu-piramidy na wzgórzu.

Tak na marginesie: trzecią ciekawostką w okolicy związaną z (nie)tolerancją jest Zagroda Guciów. Można tu obejrzeć żywą babę lepiącą podpłomyki, podotykać kości mamutów lubelskich oraz posmakować zupy z pokrzyw.
Klimat jak w jednej z reklam Plusa z udziałem kabaretu Mumio (tej z kaszą).
Bezcenne.
Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: