wtorek, 29 grudnia 2009

Galicja w grudniu. Czas zatrzymany.

Stojąca w Smolniku, drewniana, greckokatolicka cerkiew pod wezwaniem św. Michała Archanioła jest zamknięta. Podziwiamy więc jedynie z zewnątrz trójdzielną, kopułową konstrukcję, która przetrwała ponad dwieście lat. Obok znajduje się mały, zadbany cmentarz. Spoglądamy na pokryte mchem stare nagrobki. Wokół panuje zupełna cisza. Cicho i spokojnie jest wszędzie w Bieszczadach o tej porze roku.


Turystów można policzyć na palcach obu rąk. W większoci lokalne rejestracje i kilka terenówek na warszawskich numerach. Do dyspozycji mamy więc początkowo cały hotel Laworta w Ustrzykach Dolnych, ciągle zaspany i leniwy po świątecznej przerwie. Niewielkie ożywienie panuje jedynie w pizzerii Orlik. Młodzi ludzie dzielą się tu pomiędzy sobą wrażeniami z ostatnich dni nudy przy świątecznych stołach. Próbują niecierpliwie zdawać relacje i planować najbliższe wieczory. Widać jednak, że wciąż muszą walczyć z powszechną atmosferą poświątecznego rozleniwienia.

Dopasowując się do panującego wokół rytmu równie leniwie zwiedzamy stare, znajome miejsca. Zaglądamy nawet do Krosna, tu jednak kończy się leniwa atmosfera. Niezależnie od miejsca, we wszystkich sklepikach, knajpkach czy restauracjach króluje Viva. Właściciele, tych czasem nawet klimatycznych, obiektów postawili sobie za punkt honoru promowanie wszelkich gatunków śmieciowej muzyki. Plazmowe monitory niezależnie od tego czy wiszą w górskich zajazdach, czy małych centrach handlowych wyświetlają obrazy nieudolnych polskich raperów z brzuszkami i niezdarnie poruszających się div pretendujących do przedsionków Ibizy. Podobnie rzecz ma się z radiem. Pomimo częstego zmieniania miejsc wciąż słuchamy tej samej stacji. Charakterystyczny dżingiel RMF FM nie wiedzieć kiedy stał się prawdziwie ambientowym elementem wnętrz większości punktów handlowych. Wychodząc z jednego sklepiku słyszymy początek utworu, wchodząc do kolejnego – jego dalszą część. Podobnie musiał wyglądać spacer po kołchozie wśród rozwieszonych wszędzie szczekaczek – wciąż przypominających o niewątpliwej atrakcyjności, spójności i sile systemu.


Wracamy więc tam, gdzie zatrzymał się czas i panuje ciągłe „teraz”. Spotykamy prawiecznych mieszkańców okolic. Nie są to Bojkowie ani Łemkowie. Spotykamy huculskie konie – niskie, krępe, mocne i przystosowane do najtrudniejszych górskich warunków.

Od jutrzenek czoła w grzywach różowych i niebieskich. Od słońca – oczy końskie, od źródeł – ich głębie, od Czarnohory – pierś rzeźbiona, od szczeznyka – nogi struniaste: przednie – macki dla mroku, tylne – sprężyny dla skoku. Od grzmotu – rżenie piersi skalnej, trwożne, ostrzegawcze, zwycięskie”.

Tak o „hucułach” i ich uroku pisał zmarły na początku lat siedemdziesiątych filozof, etnograf, rzecznik tolerancji, piewca Huculszczyzny i Pokucia w jednej osobie – Stanisław Vincenz („Na wysokiej połoninie” [1]).

Barwną prozę Vincenza czyta się dziś niełatwo. Misterne opisy życia mieszkańców Huculszczyzny, tworzone przez tego poliglotę i erudytę splecione zostały z pasm polsko-ukraińsko-huculskich włókien językowych. Nie wiedząc co to „barda” (topór), „draczka” (podatki), „hużycia” (tyłek), „molfar” (zły czarodziej) czy „rachmanny” (miłosierny) trudno początkowo podziwiać zastygły w czasie świat dawnego Zakarpacia. Jednak po oswojeniu się z tą dziś raczej nietypową konwencją (w mniejszym lub większym stopniu korzystali z niej Żeromski, Tetmajer czy Zofia Kossak) trudno nie docenić jej głównego waloru – przybliżania danej kultury poprzez autentyczne określenia, stosowane w niej samej.

Oryginalne zwroty i określenia powtarzają się, w określonych kontekstach. Po niedługim czasie czytelnik sam zaczyna odkrywać ich znaczenie – dokładnie tak, jak „odkrywa się” funkcję lub miejsce jakiegoś przedmiotu z obcej kultury poprzez dopasowanie go do innych, lepiej zrozumiałych jej elementów. Umiejscowienie i oswojenie rzeczy w taki sposób pozwala nie tylko ją zapamiętać, ale przede wszystkim lepiej zrozumieć całość i panujące wewnątrz relacje. Proza Vincenza uczy jednak huculskiej kultury nie poprzez suchy, etnograficzny opis ale poprzez Mit, wielką opowieść, która pozwala na dużo więcej niż ogląd – na prawdziwe uczestnictwo.

Czas zatrzymał się również w Sanoku, w zamkowym muzeum. Oglądamy tu szesnasto- i siedemnastowieczne ikony. Z niemal każdej ściany przygląda nam się uważnie Pantokrator. W lewej dłoni trzyma otwartą księgę, na której stronach umieszczano często słowa: „Nie sądźcie z zewnętrznych pozorów, lecz wydajcie wyrok sprawiedliwy” (Ewangelia św. Jana). Nie osądzamy więc zarządu muzeum za to, że każe zwiedzającym marznąć w nie ogrzewanych pomieszczeniach – być może mroźne powietrze działa na ikony konserwująco.


Podziwiamy płonące kolorami dzieła anonimowych twórców. Nad nami milczący Acheiropoietos („nie uczyniony ludzką ręką”), nieco dalej Książe aniołów, Michał Archanioł. Życzliwy anioł śmierci dzierży błyszczący miecz, którym za chwilę zniszczy wszelkie negatywności. Spod jego białych skrzydeł spływa czerwony płaszcz, którego barwa symbolizuje zarówno życie, piękno, jak i cierpienie. Obok Święty Jerzy spina białego rumaka i właśnie przebija włócznią smoka. Wszystko to dzieje się na naszych oczach – dokładnie tu i teraz. Zgodnie z tradycją ikona przywołuje i uobecnia postaci świętych.
Przechodzimy do kolejnej sali. Tu, spętani łańcuchami, nadzy grzesznicy z uwieszonymi u szyi młyńskimi kamieniami runą za chwilę w piekielną otchłań.

Pomimo żaru buchającego z tartaru zakładamy rękawiczki i rozcieramy zziębnięte nosy. Szczękając zębami z chłodu podążamy na ostatnią kondygnację najmroźniejszego w Polsce muzeum. Pomimo, że wchodzimy na górę, to jednocześnie zstępujemy w najniższy krąg piekieł. Już tylko wysuszone mięśnie i pajęczyna pokrywają wyblakłe szkielety. Przeźroczyste zjawy o wychudłych członkach wytrzeszczają puste oczodoły, chichocąc nerwowo grzeją grzeszne kości przy dogasających ogniskach. Stojące na śniegu, nasycone już krwawymi szczątkami lisy (wilki ?) czekają na jakiś znak. Z okien zrujnowanej i opustoszałej katedry o kształcie czaszki unosi się dym i ogień. Lód i ogień nie walczą tu jednak ze sobą, ale współistnieją zgodnie w martwej symbiozie. To już nie jest piekło, to raczej buddyjska naraka, w której niewyobrażalne męki przeżywane mogą być świadomie jeszcze za życia.

Wszystkie te wizje Zdzisław Beksiński przekazał w swoim testamencie sanockiemu muzeum. Tym samym posępne wyobrażenia stanów ostatecznego upadku i rozkładu, w którym tli się jeszcze uwięzione życie znalazły swe miejsce zaraz nad głową Pantokratora i niebiańskimi hufcami Michała Archanioła.


Lekko już zmrożeni bynajmniej nie piekielnymi wizjami, ale archirześkością muzealną pędzimy na kawę do pobliskiej karczmy. Nieco rozgrzani spacerujemy po rynku otoczonym odnowionymi kamieniczkami. Zaraz za rynkiem, na ulicy 3-go maja odnajdujemy małą pracownię ikon. Prowadząca ja kobieta (twórcy ikon nigdy nie podpisują się pod obrazem...) maluje właśnie złotą aureolę na przygotowanej desce. Odkłada jednak pędzelek i opowiada historię pracowni założonej przez jej córkę , którą niedługo potem nieszczęśliwie ginie w wypadku. Teraz matka kontynuuje jej pasję i dzieło.

Ikony powstają niemalże w ten sam sposób co jeszcze w VI w. n.e. Oglądamy kontury św. Jerzego czekające na wypełnienie. Artystka (która jest samoukiem) wyraża jednak wątpliwość czy ikonę dokończy. Przyznaje, że straciła już zapał , a być może będzie musiała zamknąć pracownię również z przyczyn finansowych.


Nabycie miniatury przedstawiającej biskupa Miry św. Mikołaja na pewno nie uratuje pracowni, ale bez wątpienia przyda blasku ścianie pewnego wiejskiego domu daleko od Sanoka.

Wracamy więc do Ustrzyk Dln. słuchając muzyki Podkarpacia. Liczymy też w duchu na to, że owinięty w folię Cudotwórca, który siedzi teraz za naszymi plecami, uratuje nas na nie odśnieżonym zjeździe do hotelu.

Lądujemy bezpiecznie w zatłoczonym dziś Orliku. Dzieci biegają pomiędzy stolikami, ich młode matki palą papierosy oparte o kontrowersyjnych dziś jednorękich bandytów. Drwale (lub osobnicy wyglądający na drwali) zmagają się z kolejnymi kuflami piwa. Zawieszony w rogu telewizor obrazami z Vivy rozświetla rodzinne spotkania, randki, celebracje prywatnych uroczystości i samotne opróżnianie kieliszka.

Zaglądamy do „Ilustrowanego przewodnika po Galicji” Dr. M. Orłowicza wydanego w Lwowie w 1919 roku [2]. O pizzerii Orlik nie ma tu jeszcze ani słowa. Właściwie niewiele jest o Ustrzykach. Można jedynie znaleźć informację, że mieszkało tu wówczas 4 500 osób, obok dworca można było zamówić dorożkę, przenocować w Hotelu Wanda (3 pokoje „z restauracyą”), a w okolicy znajdowały się liczne kopalnie nafty. Jak notował autor: „Okolica górska, lasów mało, stąd dobre tereny narciarskie. Ze szczytu Kamiennej Laworty (769 m.) widok aż po Sanok”.

O samym Sanoku przewodnik nie wypowiadał się zbyt pochlebnie: „Aczkolwiek jest miastem starem, grodowem i posiadał zamek, nie odegrał nigdy w dziejach polskich żadnej roli wybitniejszej. (...) Położony pięknie na urwistem wzgórzu nad Sanem – nad miastem dominuje od zachodu góra Mickiewicza z kopcem, skąd ładny widok. Samo miasto jest brudne i nieciekawe. W dawnym zamku (zbudowanym jakoby przez królową Bonę) mieści się starostwo; stoi on na stromem urwisku nad Sanem. Obok mały park z pomnikiem Kościuszki. – W rynku pozbawionym jakichkolwiek zabytków kościół Franciszkanów, w którym w r. 1417 odbył się ślub Jagiełły z Elżbietą Pielecką. Niedaleko dworca kolejowego w Posadzie Olchowskiej stoi fabryka wagonów zatrudniająca 800 robotników, jedno z największych przedsiębiorstw przemysłowych w kraju”.

Przewodnik niewiele więc stracił ze swej aktualności. Reprint zawiera również przedruki zamieszczonych w nim oryginalnie reklam. Są to głównie reklamy tekstowe. Dowiadujemy się z nich, że Ozyyasz Wixel i Syn polecają Piwo w beczkach i Piwo w butelkach. Między innymi leżak, marcowe bok i podwójnie słodzone. Dostawa we Lwowie jest bezpłatna, a „zlecenia z prowincyi od 25 butelek wykonuje się jak najrychlej”. Kawiarnia Secesya w Krakowie kusi codziennymi koncertami orkiestry salonowej. Głogowski i Spółka bezpłatnie dają na próbę maszyny Burrougs do sumowania, a „znane powszechnie najsolidniejsze, prawdziwie amerykańskie meble biurowe oglądać można bez przymusu kupna.

Jedno z ogłoszeń zaczyna się dramatycznym apelem: „Czy lądem, czy morzem, gdziekolwiek przebywasz, igraszką jesteś w rękach tajemniczego losu! Wypadki bowiem chodzą po ludziach i niema zawodu, niema człowieka, mogącego fatalnych przygód uniknąć! Szczęśliwcem jest ten, kto w sposób przezorny a rozsądny skutki takowych przewidując, rujnującym następstwom zapobiega! Kto dba o dobro własne, komu drogi jest dobrobyt rodziny, ten się ubezpiecza od wypadków w Towarzystwie ‘Providentia’”. Z Providentią rywalizuje „Austryacki Fenix”, który „ubezpiecza od ognia, gradu, od kradzieży i na życie we wszystkich kombinacyach”. Nic się zatem nie zmieniło.

Mleczarnia Przeworska we Lwowie na ul. Polnej ma ponoć przepyszny nabiał, sery, masło i kefir z dostawą do mieszkań. Wina najlepszej jakości „dla niedokrewnych” polecają Didolić i Prpić. Bank Galicyjski dla handlu i przemysłu wynajmuje w opancerzonym stalą skarbcu schowki (Safe Deposits) do przechowywania depozytów pod własnym kluczem, załatwia też wszelkie czynności bankowe oraz „przyjmuje wkładki oszczędnościowe na książeczki wkładkowe". Konkurencją jest Bank Chrześcijański na Franciszkańskiej 1, który „udziela pożyczek pod przystępnymi warunkami, przyjmuje wkładki na oszczędność, płaci od nich 5%". Nawet w reklamie czas stanął w miejscu.

Hotel De France w Krakowie przyciąga turystów telefonem w każdym pokoju, automatycznym budzikiem, ciepłą i zimną wodą, trzema elektrycznymi windami, kawiarnią, czytelnią, fryzjerem damskim i męskim, a dodatkowo „autogarażą”. Hotel „odpowiada najwybredniejszym wymogom komfortu i higieny. Telef. 1045 i 3343”. Ponieważ mamy już trochę dosyć standardów Laworty dzwonimy pod wskazany numer.
Niestety nikt nie podnosi słuchawki.

[1] Stanisław Vincenz; „Na wysokiej połoninie. Nowe czasy. Listy z nieba”, Fundacja Pogranicze, (1974) Sejny 2004.
[2] Dr. Mieczysław Orłowicz, „Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiszu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim”, wyd. Dr. Karol Kwieciński, Lwów 1919.

Tak na marginesie: na początku książki dr. Orłowicza znajduje się niezmiernie istotna errata. Otóż „Chętni kupna wybornych gatunków Wina, Koniaku, Miodu itd. zwróćcie się do zaszczytnie znanego jeszcze w 1847 roku założonego Handlu Wina Stadtmüllera”. W przewodniku adres firmy omyłkowo zamieniono na Krakowską 9.
W imieniu winiarni „Zwracamy przeto uwagę, że firma mieści się w Rynku 34”.

środa, 23 grudnia 2009

Ostatnia dekada reklamy...

Podsumowując rok 2009, w magazynie ‘Campaign’ (11.12.2009) opublikowano przegląd wydarzeń ostatnich 12 miesięcy – polecam.

W tym samym numerze znalazł się również dużo ciekawszy materiał – podsumowanie ostatniej dekady w reklamie (‘Top Tens of The Decade’).

Warto rzucić okiem na dziesięć ostatnich lat branży reklamowej i przypomnieć sobie osiągnięcia, z których sama branża jest dumna.

Z zestawieniem w Campaign można by pewnie długo dyskutować co do wybranych prac, i poszczególnych miejsc. Trudno się jednak nie zgodzić z tym, że obsypane nagrodami produkcje dla Cadbury, Honda, Sony Bravia, czy Stella Artois zasłużenie znalazły się na liście.

Patrząc wstecz na ostatnie lata i reprezentujące je próbki twórczości można odnieść wrażenie, że w reklamie panował smutek, melancholia, zaduma lub nostalgia. Świadczą o tym same historie (lub ich brak), refleksyjna muzyka, sposób filmowania czy tematyka. Wyraźnie również widać wzrastającą wagę zabiegów post-produkcyjnych i efektów specjalnych.

Niemniej jednak spoty te wciąż ogląda się z dużą przyjemnością, żaden z pomysłów nic nie stracił z oryginalności i świeżości.
Miłego oglądania i Wesołych Świąt.

1. Sony Bravia; Balls (2005)
(wersja rozszerzona 2:30 min.)
Agencja: Fallon


2. Cadbury; Gorilla (2007)
Agencja: Fallon


3. Honda; Cog (2003)
Agencja Wieden & Kennedy London


4. Guinness; Noitulove (2005)
Agencja: Abbott Mead Vickers BBDO


5. Stella Artois; Pilot
Agencja: Lowe


6. Skoda: The Baking of (2007)
Agencja: Fallon


7. Orange; Gold Spot, Snoop Dogg (2008)
Agencja: Mother


8. Honda; Grr (2004)
Agencja: Wieden & Kennedy


9. Budweiser; Whassup? (2000)
Agencja: DDB Chicago


10. Levi’s: Odyssey (2002)
Agencja: Bartle Bogle Hegarty


Tak na marginesie: jak donosi 'Campaign' przy produkcji reklamy Sony Bravia wykorzystano jedynie... 250 000 kolorowych piłek golfowych. Uszkodziły one 33 samochody na ulicach San Francisco i wybiły szyby lub zniszczyły elewacje w 6 domach. Piłki zbierane były przez 45 osobową ekipę. Jeszcze przed oficjalnym wprowadzeniem reklamy, na serwisie Youtube 1 mln razy wyświetlono materiał kręcony przez osoby obserwujące plan filmowy. W pierwszym tygodniu kampanii na stronie bravia-advert.com zanotowano 1 mnl wizyt.

czwartek, 10 grudnia 2009

Koza na drzewie, albo smutek medyny.

Wśród wielu dzisiejszych „wojen kulturowych” toczących się w kulturze i polityce, jedną z istotniejszych jest ta, której obiektywem są tożsamości metonimiczne, terytorialnie określone, i tożsamości metaforyczne, hybrydyczne, imaginacyjne, będące w drodze, nieosiadłe”.
W. J. Burszta, Świat jako więzienie kultury. Pomyślenia. s. 55

Kultura najszczerzej prezentuje siebie w muzeach. Tam, gdzie wystawiona jest na ogląd obcych, tych którzy przychodzą spoza niej, z zewnątrz. Eksponowane jest w nich to, co dla danej kultury najcenniejsze lub najbardziej godne obcym przekazaniu – albo po prostu to, co uważane jest za ukazania warte. Muzea to specyficzne wizytówki kultury – lokalnej, miejskiej, regionalnej czy narodowej. Formą i znakiem podstawowym są tu „eksponaty” . Eksponowane jest zaś to, co stanowi dumę i chlubę danej kultury – to, co z niej zostało wydestylowane w procesie autoanalizy własnej historii i celowej rekonstrukcji tożsamości, ale tylko takiej, która może zostać ukazana oczom innych.

Kultura próbuje więc przekazać w muzeach własną wielkość, autonomię i oryginalność – fragmentarycznie usiłuje przedstawić całe swe bogate dziedzictwo, wielką opowieść przodków, historię wartą zapamiętania i przekazania innym. Wszystko to odbywa się w formie symbolicznej, skróconej do wybranych obrazów, przedmiotów, samego układu i doboru eksponatów. To, co dla danej kultury najcenniejsze, prezentowane jest zatem w formie tzw. „ekspozycji stałych” – historia wielkości jest przecież niezmienna, istnieje poza czasem choć jest jego dobitnym świadectwem.

Ekspozycje muzealne wiele mówią zarówno o aspiracjach, marzeniach i snach zbiorowych twórców danej kultury, jak i o ich kompleksach, skrywanych żalach, czy niespełnieniu. Ponowne próby odpowiedzi na pytania: „czego potomni powinni się o nas dowiedzieć?”, „co powinno być uznanie za świadectwo naszych czasów?” oraz pytań takich reinterpretacje stanowią motyw przewodnich muzeów na całym świecie.

Popularne miejskie muzea europejskie bardzo często prezentują dzieła sztuki: obrazy, portrety, rzeźby przedstawiające konkretne osoby wnoszące domniemany wkład w ich powstawanie i rozwój. Swoje miejsce znajdują również plany zagospodarowania miast, zabytki piśmiennictwa, dokumenty urzędowe, rękodzieło, militaria oraz wyposażenie gospodarstwa domowego. W muzeach azjatyckich (Indie, Chiny, Japonia) dominują insygnia władzy, ozdobna broń, oraz przedmioty zbytku – symbole bogactwa i przepychu.
Dobrze wyposażone muzea aglomeracji mają tendencję do specjalizacji i wystawiania rotowanych kolekcji, muzea małe – leżące w mniejszych miejscowościach próbują często godzić lokalny patriotyzm z narodową dumą równoważąc skromność kolekcji wyobraźnią w jej prezentowaniu oraz skłonnością do tworzenia niezwykle rozbudowanych opisów dla nielicznych eksponatów.

Małe muzeum etnograficzne w Agadir należy do tych drugich. Kilka wyblakłych fotografii miasta sprzed trzęsienia ziemi sąsiaduje z ozdobnymi stronami Koranu, rekonstrukcją szalunków do budowy murów czy kilkoma antycznymi naczyniami z glinianej ceramiki. Większość eksponatów stanowi jednak tradycyjna biżuteria, której mniej lub bardziej udane repliki nabyć można w każdym sklepiku z pamiątkami dla turystów.

To widocznie właśnie masywne ozdoby berberyjskich kobiet stanowić mają istotę kultury, tą która pozostać ma w pamięci zachodniego turysty. Stare srebro, żelazo, mosiądz, szlachetne i mniej szlachetne kamienie, dziurkowane monety wiją się za szkłem w ciężkich i misternych zarazem konstrukcjach ukazując surowe, ale pełne uroku detale sztuki zdobniczej. Ich przesłanie jest niezwykle proste, tak jak proste i surowe były warunki życia na tych terenach: oto dla nomadów ważne jest jedynie to, co można zabrać ze sobą w drogę - namioty, wielbłądy, owce, oraz... kobiety dźwigające na karkach cały rodowy majątek.

Kilkudniowy pobyt w Maroko w żaden sposób nie pozwala poznać i zrozumieć jakichkolwiek niuansów lokalnej kultury, nie mówiąc o bogactwie jej wielokulturowej warstw historycznych. Pozostaje więc zdać się na tzw. „pierwsze wrażenie”, które ponoć i tak zawsze okazuje się najprawdziwsze – ponieważ jest właśnie pierwsze, a zatem nie tylko najbardziej wyraziste, ale też pozostawiające w pamięci ślady najtrwalsze.

Pierwsze wrażenie, to właściwie wiązanka wrażeń. Choćby wspomniane muzeum – recepcjonista, kustosz i ochroniarz w jednej osobie biegle mówi po francusku – to pozostałość zachodniego protektoratu, ale przy wyjściu wystawia gliniany słoiczek prosząc o tradycyjny „bakszisz”. Taksówkarze pod francuskim supermarketem, zamiast modlitewnych dywaników, wyciągają tekturowe kartony wydarte z pudeł do pakowania tanich artykułów dostarczanych przez globalnych producentów i odmawiają na nich modlitwę z twarzą zwróconą w stronę mekki. Młodzi mężczyźni spacerujący po bulwarze nad oceanem ubrani są na zupełnie zachodnią modlę, ostentacyjnie dobywają iPhonów ze zdobionych skórzanych woreczków, ich lokalną tożsamość zdradzają jedynie zadarte noski ciżem z farbowanej na żółto koźlej skóry. Kobiety są bardziej bezkompromisowe – ubierają się na sposób zdecydowanie „kosmopolityczny” lub starają się bezosobowo zatopić zawinięte w tradycyjne chusty.

Rozbrzmiewający wokół język francuski, samochody i skutery Peugeot, Renault, Citroen, czy produkty Danone w połączeniu ze śniadą cerą mieszkańców sugerowałyby, że znajdujemy się gdzieś na przedmieściach Paryża, jednak posterunki policji uzbrojonej w kolczatki przy wjeździe do każdego miasta, megalomania i wszechobecny kult jednostki – a właściwie dwóch jednostek: ojca i syna, drzemiący temat tabu zasobnej w surowce Sahary Zachodniej – wszystko to przypomina, że znajdujemy się na terytorium (jakby nie było) afrykańskiego króla i tytuł ten oznacza władzę nie tylko nominalną, ale też jak najbardziej realną.


Maroko w grudniu to miejsce smutku i nostalgii. Być może poprzez porę roku i wieczorny chłód nieodparcie przywodzi na myśl wspomnienia George Sand spisane w „Zima na Majorce”. Kraj, który kojarzyć się powinien (tak by wynikało z folderów biurach podróży) z beztroską turystyką i egzotycznym wypoczynkiem pod palmami rozczarowuje w pierwszym kontakcie smętnością miękko wprowadzonego tu niegdyś kolonializmu i bezlitosnym obecnie rugowaniem resztek lokalnej tożsamości.

Wynajętą Dacią (lub jak tłumaczy jej właściciel; jest to właściwie Renault) jedziemy na południe by zwiedzić założony przez Portugalczyków port As-Sawira (Essaouira) i obejrzeć zabytkowe wraki ostatnich żyjących wyznawców „flower power”. W drodze odbieramy nawet poród - przystajemy na poboczu właśnie wtedy, gdy jedna z kóz właśnie złazi z arganowca by na naszych oczach powić dwa małe koźlęta.

W samochodzie słuchamy zakupionych płyt z muzyką bractw sufickich, tradycyjnym śpiewem Berberów i Tuaregów oraz nostalgicznym brzmieniem eklektycznego gatunku ‘andalusian arabic’. Na muzyce trudno się jednak skupić – zwłaszcza po zmierzchu – droga jest wąska, a jej skraje zagarniane są bezlitośnie przez suchy, czerwony piasek i kamienie. Trzeba również bardzo uważać na nieoświetlonych pieszych, chłopów jadących na osłach oraz beztroskich rowerzystów liczących na to, że skoro oni kogoś w mroku widzą, to sami również zostaną dostrzeżeni.

W kolejne dni oglądamy spalone mury Tiznit, skrywające domostwa wspierane opierającemu się suszy i upływającym setkom lat drewnem eukaliptusa. Nostalgiczne, błekitno-białe, nieco secesyjne a zarazem andaluzyjskie w swoim klimacie Sidi Ifnia przyciąga jedynie muchy i cierpliwych w oczekiwaniu na właściwy wiatr surferów koczujących na nabrzeżu w wozach kampingowych. Tarudant próbuje kusić przygodą zakupów na odrębnych sukach: berberskim i arabskim – w tym drugim można przynajmniej oddychać – jednak nawet naganiacze i sprzedawcy zdają się powoli wątpić w swoją misję targując chyba się już tylko dla zasady.

Lokalny przysmak – mięso z warzywami z glinianego piecyka, „tajine” (طاجين) w każdej restauracji smakuje inaczej – w każdej równie źle. Jeśli wiec to ma być „marokański schabowy”, to należy bardziej docenić uroki swojskiej kuchni.

Autentyczne wrażenia można jeszcze odnaleźć w zielonej herbacie parzonej z miętą i w krajobrazie przemierzanych z przepisową prędkością dróg. Zatrzymujący nas policjant uzbrojony w przenośny fotoradar i podróbkę markowych okularów przeciwsłonecznych kiwa groźnie palcem, przypominając, że w każdej chwili możemy stracić 400 dirhamów – ok. 40 euro.

Krajobraz zmienia się w zależności od kierunku podróży – urwiste nabrzeża z widokiem na rozbijające się o skały fale oceanu, ustępują. Ukazuje się wysuszony step, rzadki busz, miejscami zaś coś na kształt skalistej pustyni wykańczanej niewyraźnym pasmem Atlasu, by w innym miejscu przejść w oliwkowe zagajniki i plantacje cukru trzcinowego.



Maroko, jakie udaje nam się zobaczyć przypomina małe, lokalne muzeum – skromne eksponaty opatrzone w lakoniczne dwujęzyczne opisy francusko-arabskie próbują nam opowiedzieć fascynującą ale zapomnianą historię. Niestety, ani nie mamy wystarczającej ilości czasu. ani nie znamy tych języków, ani też nie potrafimy odczytać zatartych symboli i ich znaczeń. Wszystkie eksponaty są bardzo zakurzone – spod grubej warstwy multikulturowego pyłu coraz trudniej dopatrzyć się ich pochodzenia. Możemy się więc zdać jedynie na pierwsze wrażenie.

Kupujemy zatem dwie alabastrowe figurki – jakoby „prawdziwe rękodzieło” berberyjskiej sztuki ludowej i granatową Dacią (prawie Reanault) telepiemy się marokańską autostradą jakości polskiej drogi gruntowej z powrotem do Agadiru słuchając pobożnych zawodzeń niejakiego Daudi.

Tak na marginesie: wg niektórych antropologów europejska kultura zmusza nas do waloryzowania kwestii własności, czego przejawem ma być przymus „posiadania kultury”, tak jak „posiada się” stały adres. Maroko jest na dobrej drodze do ostatecznego wyzbycia się resztek własnej kultury, na rzecz iPhonów, sklepów Zara, skuterów Peugeot i jogurtów Danone.
Ostatnia nadzieja w kozach włażących na arganowe drzewa – te, jako jedyne zdają się uparcie kultywować lokalną tradycję próbując zachować jej ciągłość.
Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: