niedziela, 30 sierpnia 2009

Koniec strategii?

Czy strategia taka, jaką znamy skończyła się? Choć myślenie o strategii i tzw. strategiczny światopogląd ukształtowany przez Clausewitza wydają się dziś nieaktualne, to trudno od razu odrzucić system, który zadomowił się w zachodniej kulturze w odniesieniu do myślenia o wojnie i konflikcie. Nieregularna forma wojny i współczesnych konfliktów – 4GW (fourth generation warfare) wymaga jednak zupełnie nowego spojrzenia na podstawowe założenia przyjmowane podczas kształtowania strategii.

Pojęcie konfliktów czwartej generacji pojawia się w artykule: „The Changing Face of War: Into the Fourth Generation”, napisanym w 1989 dla Marine Corps Gazette przez wojskowych: Williama S. Linda, Johna F. Schmitta, oraz Josepha W. Suttona.

Konflikty pierwszej generacji charakteryzowały czasy taktyk stosowanych przy ustawianiu wojska w liniach i kolumnach. Bitwy prowadzone z użyciem muszkietów gładko lufowych są ich najbardziej wyrazistą ilustracją. Zmieniające się koncepcje zarządzania szykami wynikały z uwarunkowań technologicznych i społecznych (zasięg, moc broni, stany i klasy społeczne żołnierzy). Dziś, tego rodzaju myślenie przejawia się w potrzebie poszukiwania linearności określającej pole bitwy.

Koncepcja konfliktów drugiej generacji związana jest z pojawieniem się bardziej zaawansowanej broni – szczególnie karabinów maszynowych i używania tzw. „ognia pośredniego”. Linearne wciąż taktyki związane były z manewrami ostrzałów i przemieszczanie się linii ognia. Ich istotę wyrażała francuska maksyma wyrażona w myśli: „artyleria podbija, piechota zajmuje”. Ludzkie masy żołnierzy zastępowane są prowadzeniem zmasowanego ognia. Taktyki drugiej generacji wciąż stosowane są przez armię amerykańską.

Konflikty trzeciej generacji stanowiły wynik ewolucji coraz bardziej złożonych działań wojennych - wypieranie modelu prowadzenia wojny na wyczerpanie przez wojnę głównie opartą na manewrach. Rozwinięte przez Niemców podczas I Wojny Światowej myślenie można już nazwać pozbawionym skazy linearności. Atak oparty był bardziej na infiltracji, a następnie obejściu i uderzeniu w siły wroga niż dążeniu do bezpośredniego starcia oraz obronie w głębi.

Koncepcja konfliktów czwartej generacji jest próbą opisu zmiennej natury działań wojennych pojawiających się wraz z fenomenem Zimnej Wojny i kolejnych zmian politycznych zachodzących po II Wojnie Światowej. Aktorzy konfliktów czwartej generacji wymykają się jednoznacznej identyfikacji. Zacierają się linie graniczne pomiędzy zakresami takich pojęć jak „wojna”, „polityka”, „żołnierze”, „ludność cywilna”.

Aktorzy działań wojennych stają się niekonkretni i niezwykle trudni do wskazania – najlepszym przykładem niejasności związanych z prowadzeniem tego rodzaju działań jest „wojna z terroryzmem”. Nie do końca wiadomo z kim prowadzi się taką wojnę, nie do końca wiadomo kto jest wrogiem, a kto sprzymierzeńcem i gdzie należy kierować uderzenie aby przeciwnika pokonać nie krzywdząc „ludności cywilnej”.

W nowej generacji konfliktów dodatkowego znaczenia nabierają również takie czynniki jak np. atuty płynące z korzyści kulturowych, które mogą równoważyć technologiczną przewagę przeciwnika. Współczesne konflikty pokazały, że świetnie uzbrojone, przeszkolone, wyposażone w zdobycze najnowocześniejszej techniki oddziały mogą się okazać bezradne wobec fanatycznych kobiet czy dzieci oddanych idei religijnej.

Agresja, która nie posiada wyraźnego centrum, jest rozproszona i niemal niemożliwa do infiltracji dzięki kulturowo-światopoglądowej tarczy ochronnej staje się siłą, z którą muszą walczyć tradycyjnie pojmowane państwa. Trudno także zwalczać ruch oporu, który nie posiada przywódców, ani dających się opisać struktur.

Budząca jeszcze do niedawna największą trwogę broń masowej zagłady (jądrowa, chemiczna, biologiczna) nie musi nawet wchodzić w posiadanie niekonkretnych, nie dających się określić wrogów kulturowych. Wystarczą masowe media – jak bowiem zauważył B. Jenkins już w latach 70-tych dla terrorystów ważniejsi są „masowi świadkowie”, niż „masowe ofiary”.

Tradycyjne, „clausewitzowskie” (choć z Clausewitzem często nie mające nic wspólnego) myślenie o strategii wydaje się jednak wciąż dominować pojmowania strategii biznesowych, marketingowych czy reklamowych. Modele „ataków”, „obrony”, „grup docelowych”, „oblegania”, „flankowania”, „odbijania”, „oskrzydlania”, „zawierania aliansów” czy „wojny pozycyjnej” albo kampanii w stylu „blitzkrieg” wciąż są przekładane na sytuacje wprowadzania nowych produktów na rynku, docierania do określonych segmentów nabywców czy też walki o udziały rynkowe.

Czy jednak rzeczywiście „wojna rynkowa”, parafrazując słowa Clausewitza jest faktycznie kontynuacją polityki firmy innymi środkami? Czy konflikt i przemoc to najwłaściwsze pojęcia opisujące naturę rynkowych działań? Jeśli tak, to należałoby przyjąć, że ta „przemoc” mająca na celu powiększanie zysku (bardzo smutna definicja) musi dziś znaleźć nowy sposób myślenia o strategii.

Czy bloggerów potrafiących zniszczyć reputację marki należałoby wówczas traktować jako „cyberterrorystów”? Czy inicjatywy społecznych bojkotów prowadzonych w sieci – często nie posiadające wyraźnych przywódców można traktować jak fanatyczne ruchy oporu? Czy konsumenci o sympatiach ekologicznych, wrażliwi na społeczne aspekty produkcji, tego co kupują są przedstawicielami „kulturowych bojowników” oddanych idei anty-marketingowego dżihad?

Rację miałby Huntington – wojenna linia podziału, także w marketingu przebiegałaby współcześnie pomiędzy różnymi, zwalczającymi się wzajemnie kulturami. Teatrem i jednocześnie narzędziem zmagań wojennych byłby dla takich aktorów internet, a którym kulturowe konflikty wzmacniane są poprzez różnorodne efekty sieci (lub z efektów takich celowo korzystające).

Kultury lokalne ścierają się tu z globalnymi, kultury marek „premium” z „low-end” a obie równocześnie walczą z kulturą „no-name”. Kultury tradycyjne ścierają się z nowoczesnymi, a z tymi z kolei walczą kultury ponowoczesne. Kultury kompetencji, ekspertyzy i specjalizacji zmagają się z kulturami amatorszczyzny, spontanicznej ignorancji i niewiedzy.
Wszystko to zaś odbywa się na oczach milionów świadków, a często przy ich aktywnym współuczestnictwie. Trudno jednoznacznie stwierdzić kto jest swój, a kto jest wrogiem. Anonimowość umożliwia zaś błyskawiczną zmianę tożsamości. Kluczowym czynnikiem staje się szybkość reakcji, której konsekwencje są niemal niemożliwe do przewidzenia – każde działanie może wywołać natychmiastowo efekt śnieżnej kuli, a sytuacja nie poddaje się żadnej kontroli, nie mówiąc o tym jak naiwne wydaje się w takim otoczeniu tworzenie jakichkolwiek planów...

Wizja marketerów jako „bojowników kulturowych” mogłaby być kusząca. Musieliby jednak spełnić kilka warunków. Przede wszystkim nauczyć się myślenia nie tyle o „świecie marki” co jej kulturze. Tworzenie, obrona i ekspansja poprzez „kulturę marki” mogłyby wtedy zastąpić tradycyjny, „clausewitzowski” obraz marketingowych „wojen”.

Tworzenie i rozwijanie kultury jest jednak dużo bardziej złożone i wymagające i zdaje się też mniej atrakcyjne od zabawy w wojenkę – podbijania, łupienia, napaści, wojowniczych gestów i symboli. Oparty jedynie na konflikcie wojujący marketing nie wydaje się więc na razie poważnie zagrożony.
Wojna jest zawsze romantyczna, a kultura tylko taką bywa...


Tak na marginesie: do tematu „kultury marki” warto będzie wrócić. Używając tego określania mam na myśli coś odmiennego od desygnatów skrytych pod określeniami: „brand culture”, czy „branding culture”.


- Samuel P. Huntington, Zderzenie cywilizacji, (1996) tłum. Hanna Jankowska, Muza SA Warszawa 2004
- Strategia we współczesnym świecie. Wprowadzenie do studiów strategicznych, J. Baylis, J. Wirtz, Colin S. Gray, Eliot Cohen, wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, przekł. Wojciech Nowicki, Kraków 2009
- The Changing Face of War: Into the Fourth Generation, William S. Lind, Colonel Keith Nightengale (USA), Captain John F. Schmitt (USMC), Colonel Joseph W. Sutton (USA), and Lieutenant Colonel Gary I. Wilson (USMCR), Marine Corps Gazette
October 1989, Pages 22-26

piątek, 28 sierpnia 2009

Człowiek pogryzł psa, czyli anatomia newsa

Białystok, 28 sierpnia, wtorek. Poważna telewizja (lub chcąca za taką uchodzić) emituje dramatyczny reportaż z miasta o kontrowersyjnym logotypie. Oto dzieci znalazły na ulicy portfel, a w nim pieniądze. Po chwili wahania postanowiły odnaleźć właściciela i zwrócić mu zgubioną własność. Materiał ilustrowany wypowiedziami przedstawicieli lokalnej policji, władz miasta, psychologów, dramatyczne zbliżenia na stronę słownika – hasło „DYLEMAT”. Wstrząsająca, chwytająca ze serce historia i jej nieletni bohaterowie.

Fakt. Dziennikarzy uczą podobno, że jeśli pies pogryzł człowieka, to żaden news? Co innego, kiedy człowiek pogryzł psa!

Skoro dziecko, które znalazło portfel to temat godny opakowania w „newsową” rzeczywistość medialną, to jak musi wyglądać świat, w którym żyjemy?
Co będzie kolejnym newsem? Może dziewięciolatek, który przyszedł do szkoły i nie zgwałcił nauczycielki na dzień dobry? Może wiadomość o lekarzu, który w przychodni zbadał pacjenta i wypisał receptę?

Media serwują newsy budowane na zasadzie odnalezienia i wyeksponowania tego, co niezwykłe, warte uwagi poprzez swoją wyjątkowość. Starają się jak mogą i w słusznej sprawie – zgodnie z teorią informacji, prawdziwa informacja zawarta jest przecież w tym co zaskakujące, w tym co zadziwia – a nie w tym, co i tak wiemy.



Obserwując zmieniającą się treść newsów medialnych obserwować możemy, w jaki sposób zmienia się rzeczywistość wokół nas. I chyba nie zmienia się na lepsze. Media w pogoni za newsem na rzeczywistość tą wpływają i pośrednio ją kształtują. Sugerują coraz częściej by traktować patologie i zwyrodnienia jako normę – dopiero wtedy banalne fakty nabierają sensacyjnego charakteru. Prawdziwy majstersztyk informacyjnego kapitalizmu – sposób, który pozwala przy niewielkim wkładzie, wysiłku i „kapitale” intelektualnym osiągnąć jak najwięcej – w końcu żyją z reklamy.

Tak, jestem zwolennikiem abonamentu i sensownie zarządzanych mediów publicznych. Chcę mieć alternatywę dla świata, w którym ludzie codziennie zagryzają czworonogi.

Tak na marginesie: co powie Putin pierwszego września?

środa, 26 sierpnia 2009

Jest dobrze, będzie lepiej!

Nie było w tym roku wojskowej defilady z prawdziwego zdarzenia z okazji Cudu Nad Wisłą. Żadnej parady, pokazu sił, prężenia nikłych muskułków – poza wystąpieniami niektórych polityków. Fruwający złom o nazwie F16 ma nowego opiekuna. Producent wody mineralnej finansuje przynajmniej pokazy naszego zaangażowania w kwestię utylizacji zabytków sztuki militarnej. Uspokajająco działa zamieszczone w filmie szkoleniowo-propagandowym: „ćśśśśśś”. Sprawa jest faktycznie śmierdząca i lepiej chyba nie mówić o tym głośno. Przynajmniej narodowa woda sodowa coś na tym zyskała – wg doniesień prasowych udział w rynku został podwojony i to nie koniec ekspansji...

„Ćśśśśśś” dotyczy rzecz jasna kamizelek kuloodpornych i dodatkowych magazynów amunicji, jakie nasi żołnierze dokupują po cichu przed wyjazdem do Afganistanu. Mamy tam ważną misję. Dbamy o wcielanie amerykańskiego snu o demokracji wśród zdeprawowanych fanatyzmem religijnym plemion – nie rozumiemy ani ich religii ani układów plemiennych, ale skoro USA obiecują nam ruchomą tarczę, to może jednak warto?. Przykład Iraku pokazuje jak ważna jest ta misja. Sukces będzie pewnie identyczny. Dlatego dodatkowa kamizelka może się każdemu faktycznie przydać.

By sukces ten już teraz uczcić, polska armia zamówiła sobie logo. Skromne 22 tys. zł to nic w porównaniu z brakującym na dozbrojenie naszych dzielnych chłopców budżetem. A dać się zabić nie ochranianym przez brakujące M16 w Rosomaku z nowym logo na drzwiach – bezcenne. Zwłaszcza, że orzeł bielik ma na nim taką piękną koronę.

Ponieważ nasze militarne dziadostwo nie uchodzi uwagi czujniejszych, Rosja podała już nową oficjalną wersję historii. Okazuje się, że wspólnie z Hitlerem dokonaliśmy aktu autoagresji – podobny idiotyzm wpisywałby się przecież w naszą szaloną, polską naturę...

Pewna Angela, spotkała się ponoć z pewnym Władimirem w Jałcie aby dopisać aneks do pewnego paktu. Angela lubi Erikę, więc nasze granice mają być skorygowane we wrześniu w ramach pewnej historycznej niesprawiedliwości.

Umknęło to uwadze naszego Rządu, który zaangażowany był w sprzedaż stoczni na arabskim serwisie aukcyjnym. Kupujący okazał się jednak żartownisiem. Ale to nic – zgodnie z genialną strategią planu „polaryzacyjno – dyfuzyjnego” który stawia na „społeczeństwo informacyjne”, nowe media i takie tam – dla stoczni zostanie stworzony własny kanał na Youtube. W ramach nostalgii za egzotycznymi inwestorami ma się ponoć nazywać Kanałem Sueskim.

Kanał zostanie z-designowany przez dbających o estetykę urzędników z Warszawy. W dziedzinie estetyzacji mają wielkie osiągnięcia – ostatnio nawet udało im się odbić magaszczękę pod Pałacem Kultury – zgodnie z historyczno-polityczną misją Prezydenta ma tam powstać Muzeum Budowania Muzeum Powstania – a może od razu wszystkich nieudanych powstań?

W muzeum zostanie otwarta kaplica, której poświęcenie poprzez SMS zapowiedział czołowy Kapłan Telefonii Mobilnej Kraju. Na uroczystości zjawić ma się Pani Minister Zdrowia, by pomodlić się o łaskę uniknięcia pandemii grypy AH1N1 – w kwestii szczepionek i innych dupereli nabrała wody w usta – jest zresztą lekarz rodzinny (może nawet nie bierze w łapę?). Pandemia zgodnie z planem WHO rozpocząć ma się 1-go września. Nie oddamy żadnego guzika z fartuchów strajkujących pielęgniarek!

Politycy spieszący na wyświecenie kaplicy otrzymają jednak dodatkowej wsparcie i ochronę armii (z nowym logo) ponieważ centrum stolicy to miejsce, w którym ostatnio pod czujnymi kamerami policji zgwałcono kilka kobiet, a naćpane nastolatki i śpieszący do nich kierowcy karetek ćwiczą brawurowy polski styl kierowania pojazdami mechanicznymi na przypadkowych przechodniach.

Jesień zapowiada się więc ciekawie – ponieważ rozrywki dostarczy nam samo życie TVP wycofuje się z kontraktu z Dodą. ZUS zdecydował na szkolenie pracowników w ramach obsługi klienta więc także Szkło Kontaktowe i Szymon Majewski będą musieli zniknąć z anteny – nikt nie wytrzyma takiej konkurencji. Jeśli dojdzie do tego kolejny etap informatyzacji ciułanych na powiększającą się armię emeryto-rencistów niezdolnych (wciąż ) do pracy to nawet Kuba Wojewódzki straci pracę.

Jest jednak wiadomość, która napawa nadzieją: odzyskaliśmy kondycję w międzynarodowym rzucaniu młotem. Na razie nasi wspaniali sportowcy ciskają dla rozgrzewki atrapami, ale ponoć lista chętnych by nimi cisnąć jest już prawie domknięta....

Tak na marginesie: coś w końcu wydarzyć się powinno. Musimy przecież dostać od Boga jakąś szansę by wykazać się drzemiącym w nas prawdziwym bohaterstwem! Nijak nie potrafimy żyć w tak nudnych i przewidywalnych czasach.

piątek, 21 sierpnia 2009

Reklama – najbardziej szkodliwa zawartość stron...

Najciekawszy fragment z wyników badania opublikowanych dziś przez Gemius brzmi następująco:

Najczęstszą reakcją badanych po ukazaniu się reklamy jest ucieczka, unikanie kontaktu z nią. Gdy reklama nie daje się zamknąć albo jej ilość utrudnia korzystanie z serwisu rezygnują z przeglądania danej strony i decydują się na zaprzestanie odwiedzania jej [podkr. MS]. O wiele rzadziej występowały zachowania, w których internauci wchodzili w interakcję z reklamą lub przekazywali ją dalej. Ponad połowa internautów na widok reklamy internetowej stara się ją ignorować”.

Widać wyraźnie, że internet jako medium reklamowe bardzo różni się od telewizji. Chyba wciąż niewiele osób rezygnuje z obejrzenia dalszej części filmu przerwanego reklamą. W przypadku prasy także nieczęsto widuje się kogoś, kto kupuje dziennik, zagląda i widząc reklamy wyrzuca całą gazetę do kosza.

Komunikat ze strony użytkownika można też odczytać następująco: „skoro zamieszczasz takie śmieci, to pewnie wszystko o czym piszesz nie ma żadnej wartości”. Tego nikt by sobie chyba nie życzył.

Dla właścicieli stron próbujących zarabiać dzięki reklamie wspomniany raport zawiera niezbyt dobre wieści. Reklamę traktować powinni jako szkodliwą zawartość swoich serwisów – szczególnie wszystkie jej formy inwazyjne, czy celowo utrudniające zamknięcie lub ominięcie przekazu.

Wydaje się to ciekawym polem dla analiz właścicieli stron – czy faktycznie opłaca się tracić naprawdę wartościowych użytkowników (bo zainteresowanych produkowaną treścią) tylko po to by zarobić (tak naprawdę niewiele...) na innych, tych którzy przypadkowo klikną we fruwający banner? Zależy to pewnie od modelu biznesowego. Istnieje jednak coraz więcej stron pseudo informacyjnych, które przypominać zaczynają codziennie aktualizowane katalogi wszelkich form reklamy displayowej. Starania właścicieli co do sprzedaży powierzchni reklamowej będą pewnie coraz częściej odwrotnie proporcjonalne do liczby nowych użytkowników takich serwisów...

W raporcie interesująca jest również deklaracja badanych, że skłonni byliby dopłacać byle tylko nie oglądać reklam internetowych. Być może dostęp do płatnych treści pozbawionych komercyjnych przekazów ma szanse na powodzenie?

Cała notatka z raportu jest jednym wielkim znakiem ostrzegawczym dla wydawców i reklamodawców. Tolerancja odbiorców na nachalną perswazję ma swoje granice. Testowanie tych granic i szukanie czerwonej linii, jakiej poziom irytacji nie powinien przekroczyć należy więc traktować albo jako przejaw przedsiębiorczej odwagi, albo jako idiotyczną brawurę. Wszystko wskazuje na to, że coraz bardziej prawdopodobna jest słuszność tej drugiej interpretacji.

Tak na marginesie: wszystko powyższe nie dotyczy rzecz jasna celowo poszukiwanych informacji, ale to zupełnie inny temat...

niedziela, 16 sierpnia 2009

Eko-Naiwność i Bio-Złudzenia, czyli kiedy legenda zamienia się w bubel?

Gospodarką wg ekonomisty Roberta Shillera rządzą emocje, owcze pędy, a nie jak chcieliby neoliberałowie popędy racjonalne. A przecież racjonalność i racjonalną celowość chcielibyśmy postrzegać jako zasady rządzące naszym życiem nie tylko w gospodarce, ale w każdej niemal dziedzinie. Wiele jednak wskazuje na to, że instynkty, emocje i uczucia stanowią główny motor naszych działań, a mit „racjonalnego” społeczeństwa dawno już powinien trafić do lamusa.

Opisując mechanizm baniek spekulacyjnych Shiller (i G. Akerlof) wskazują na czynnik kluczowy pojawiających się cyklicznie „szaleństw” i „wariactw” rynkowych, które kończyć się mogą kryzysami, Czynnikiem tym jest siła legendy towarzyszącej każdej bańce [1]. Oto przekonująca legenda, odpowiednio wiarygodne „story”, jest w stanie wspomóc szybkie pompowanie każdej bańki zamieniając prędzej czy później liczne oczekiwania w jeden wielki bubel.

Wiedza chaotyczna to wiedza ulotna, najlepiej przyswajamy informacje, które z czymś nam się kojarzą, pasują do posiadanej już wiedzy. Znany jest efekt zakotwiczenia (czy dostosowania), który polega na tym, że prędzej wychwycimy i przyjmiemy do wiadomości informację zgodną z naszym wyobrażeniem o stanie rzeczy, niż taką, która nie pasuje do naszej wizji świata i w żaden sposób nie zamierza wizji tej potwierdzić. Szukamy zatem „znaków” potwierdzających nasze rozumienie świata i nawet zdarzenia czysto przypadkowe tłumaczymy za pomocą „wyjaśniających’ reguł.

Mit, legenda, wielka opowieść to najprostszy sposób tłumaczenia świata – każde zdarzenie szybko znajdzie w nim swoje miejsce, a my łudzimy się, że przynajmniej pod tym względem „panujemy” nad rzeczywistością. Są to jednocześnie największe i najbardziej naiwne złudzenia, którym lubimy ulegać.

Tulipanowa gorączka w Holandii (1637) podczas której za jedną cebulkę płacono w pewnym momencie 5,5 tys guldenów (czyli tyle, ile przeciętny pracownik przy średnich dochodach mógł zarobić w... 35 lat) niewiele się różniła od legendy taniego domu dla każdego Amerykanina, która to legenda jak wiemy zakończyła się obecnym kryzysem światowej gospodarki.

Nasza wrodzona ostrożność i nieufność (cecha gatunkowo niezbędna dla przetrwania) zostaje uśpiona, kiedy ktoś nam do ucha mruczy „Wielką Opowieść”. Zafascynowani mitem, który wszystko pięknie wyjaśnia zaczynamy mu stopniowo ulegać. W pewnym momencie wszyscy, którym mit nie przypadł zbytnio do gustu i nadal ich nie przekonuje, stają się coraz bardziej podejrzani...

Legendy potrafią usypiać naszą czujność, ale równocześnie mają zdolność motywacji do działania (np. poprzez przykład dawany przez herosów lub kuszące obietnice). Kiedy w owczym pędzie zaczynamy im ulegać nagle okazuje się, że rzeczywistość wcale nie wygląda tak mitologicznie – nadchodzi krach, bańka pęka, pozostaje frustracja.

Ponieważ dawno już pękła bańka podtrzymywana legendą dwubiegunowego podziału świata, pękła bańka gospodarczej mądrości i militarnej doskonałości USA, a na Bałkanach pękła bańka europejskiego humanizmu, zaś w Afganistanie i Iraku legenda dobroczynnych skutków demokracji aplikowanej za wszelką cenę, czas na nową wielką legendę, mit który pozwoli uporządkować świat, w jakim żyjemy.

Bańka obecnie pompowana nazywa się EKOLOGIA. Odkurzona legenda „Matki Ziemi”, która cierpi coraz bardziej na skutek naszego ludzkiego geniuszu wyrażanego inną legendą – technologicznego postępu domaga się dziś największej uwagi i staje przedmiotem specjalnej troski. Skądinąd słuszna idea powstrzymania degradacji zasobów naturalnych, od których jesteśmy przecież zależni wymknęła się spod kontroli zamieniając w chorą w ambicjach IDEOLOGIĘ.

Kandydaci na prezydentów, szefowie paliwowych koncernów, politycy trzeciej ligi i sprzedawcy w supermarketach coraz skwapliwiej i głośniej powtarzają tą samą bajkę. Zbawienie poprzez ekologię stało się nowym sposobem oczyszczenia ludzkiego sumienia, które dręczą mary Holocaustu, Sierra Leone, Wołynia, Jedwabnego i wielu innych niechlubnych dokonań ducha człowieczego.

„Wielka Opowieść” ekologiczna ma swojego protagonistę: jest nim archetyp kultywującego zrodzoną na Woodstock „flower power” współczesnego aparatczyka zielonych organizacji pożytku publicznego. Antagonistą reprezentującym ciemną kosmiczną moc i wcielenie Złego jest przedstawiciel globalnego koncernu, który nie zechciał dotychczas wyszyć biodegradowalnymi nićmi wielkiego sztandaru CSR, który choć trochę przesłonił by pogoń za zyskiem.

Liczne instytucje, agencje, ciała ustawodawcze wszelkich poziomów i o wszelkim zasięgu, regulacje prawne, władza polityczna, autorytety publiczne – wszyscy zostali wprzęgnięci w rydwan zielonego zbawienia. Przejawy przyjaznej środowisku naturalnemu postępującej ewangelizacji to m. in.:

- bojkot foliowych reklamówek przez samych zainteresowanych, czyli zarabiające na nich hipermarkety,
- nawiedzone „stopki” w e-mailach wymuszające refleksję na temat konieczności drukowania bełkotliwej treści korporacyjnej biurokracji,
- brednie o dziurach ozonowych powiększających się przy każdej próbie zatuszowania naturalnego zapachu potu nieprzyjaznym Gai dezodorantem,
- przepisy prawne na poziomie UE obligujące wymianę energożernych żarówek nafaszerowanymi oparami rtęci, ołowiem i elektroniką świetlówkami,
- durnowatymi zaleceniami by nie pozostawiać komputerów i telewizorów „w stanie czuwania”, zwłaszcza gdy stoją w wysokościowcach z całodobową klimatyzacją i dziesiątkami elektrycznych wind,
- fascynacja ogniwami wodorowymi, biopaliwami, źródłami „energii odnawialnej” i wszelkimi innymi pseudo-rozwiązaniami, które bynajmniej w procesie produkcji powstają bez użycia metali ciężkich i procesów dewastujących naturalne zasoby,
- eko-rabat na samochód – bez komentarza.

Przykłady można mnożyć bez końca. Wielu mógłby dostarczyć każdy menadżer trzymający podczas podróży odbywanej samolotem, na swych kolanach „energooszczędnego” laptopa, na którego jakże ekologicznym ekranie odczytuje maile (których broń Boże nie zamierza drukować) i sączący zdrową wodę z plastikowej butelki. Wsiądzie on za chwilę do posiadającego pro-ekologiczną, przystosowaną do jazdy po sawannie sylwetkę samochodu terenowego i w klimatyzowanej sali uruchomi rzutnik, z którego cynicznie wyemituje zebranym różne eko-idiotyzmy mające jednak określony cel – wyższą marżę.

Założenie menadżera jest bardzo proste, a jego motto można by ująć następująco: choćbyś dziś sprzedawał kanapki zawierające azbestowy granulat w eternitowych plasterkach, lukrowane polewą z kobaltu, to zapakuj je w szarą tekturę, podaj na opakowaniu zawartość kalorii i napisz, że pochodzą z biodynamicznej uprawy w rodzinnym gospodarstwie domowym i nie są testowane na pingwinach – konsumenci zapłacą 10 razy tyle nich dotychczas i wystawią ci laurkę na twitterze!

Menadżer zakłada też że zidiociały konsument został już poddany wystarczającej indoktrynacji medialnej, od której jego mózg zrobił się już nie tylko zielony, ale wręcz seledynowy i że coraz chętniej przepłacał będzie za „przyjazne naturalnemu środowisku” banialuki. I w założeniach tych nie musi się niestety mylić.

Bajka ekologiczna spełnia wszelkie cechy tłumaczącej wszystko legendy – oparta jest na wyrazistej opozycji (wiadomo, kto jest dobry, a kto zły), opowiada o dążeniu do trudnego do zakwestionowania celu (uratowanie planety dla przyszłych pokoleń), a jej narracja jest niezwykle prosta – zrozumieć i powtórzyć może ją najbardziej zielony kapuściany głąb.

Jak w przypadku każdej bajki, która angażuje emocje poprzez dramatyczną fabułę – trudne jest (obecnie chyba niemożliwe...) poddawanie jej krytycznym, racjonalnym osądom. Można co prawda spróbować dzieciom słuchającym bajki o czerwonym kapturku np. w momencie połykania babci przez wilka opowiadać o metaforyczności opowieści, czy wyjaśniać, że szczegóły anatomii zwierzęcej i ludzkiej wskazywałyby na umowność przedstawienia. Oto wilk byłby pewnie w stanie dotkliwie poszarpać babcie czy poobgryzać jej starcze kości, ale akcja myśliwego wyciągającego ją z wilczego brzucha byłaby zapewne nieskuteczna – widzicie miny słuchaczy, którym podawano by taką interpretację?

Eko-bańka będzie więc pewnie na razie spokojnie rosła nadymana kolejnymi przypowieściami o tym, czego jeszcze należy pozbyć się z domu, a co zakupić za ciężkie pieniądze, by żyć bardziej „eko”. Nikt dziś prawdopodobnie nie jest w stanie (lub nie odważy się...) dokonać racjonalnego bilansu, który jednoznacznie wykaże minusy i zagrożenia wszelkich eko-technologii i „przyjaznych” naturze rozwiązań”. Rozrastające się miasta z coraz mniej wydolnymi oczyszczalniami ścieków, zależne od coraz większej ilości megawatów energii elektrycznej koniecznej do transportu i podtrzymywania miejskich „procesów życiowych” wolą mruczeć zieloną legendę, zamiast ostrzegać mieszkańców o nieuchronnej katastrofie.

Absurdalność i hipokryzja zielonej ideologii widoczne w „handlu emisjami” czy coraz bardziej uciążliwymi karami finansowymi nakładanymi na tych, którzy żyją zbyt mało „ekologicznie” będzie się zatem zwiększać do granic absurdalnych możliwości. Nikt jednak nigdy nie potrafi określić precyzyjnie jak dalece sięgają granice ludzkiej głupoty, dlatego też nikt nigdy nie był w stanie skutecznie zapobiec kolejnym kryzysom.

Możemy być jednak pewni, że „owczy” (więc poprawny dziś politycznie...) pęd na ekologię pochłonie majątek wielu naiwnych „inwestorów”, którzy uważają dziś, że na rynku ekologicznych złudzeń trwać będzie wieczna hossa. Konformizm i łatwość podporządkowania się powszechnym sądom namaszczanym przez władzę polityczną są eko-szamanom jedynie na rękę.

Jak w przypadku każdej bańki spodziewać się jednak należy, że prędzej czy później ujrzymy przykłady spektakularnych bankructw eko-idei i pierwsze procesy wytaczane „środowiskowym” Murdochom. W końcu nikt jeszcze nie wymyślił bardziej kuszącego biznesu niż sprzedawanie ludziom złudzeń.
Łudźmy się zatem jeśli nas na to stać, ale nie dajmy wykorzystywać jak zwykle tym samym mistrzom łudzenia zbiorowego.

Tak na marginesie: jeśli Twój bank zacznie ci przysyłać oferty lokat opartych na „ekologicznych inwestycjach”, a straż miejska przyśle mandat za spacer w obuwiu z podeszwami zawierającymi substancje trujące, to wiedz, że już za późno na sprzedaż akcji...

[1] Zob. rozmowa Jacka Żakowskiego i Roberta Shillera pt. „Zwierzęca natura rynku” w: Polityka, Niezbędnik inteligenta, Nr 28 (2713), 11.07.09

niedziela, 9 sierpnia 2009

Czy w Polsce nigdy nie będzie lepiej?

Niecierpliwym od razu odpowiadam: niestety wiele wskazuje na to, że raczej nie będzie. Jako Polacy jesteśmy „narodem wybranym” nie tylko pod względem roli, jaką odgrywamy w dziejach ludzkości i naszej „misji” – istnieje wiele przesłanek by stwierdzić, że reprezentujemy również unikalny typ psychofizyczny. Bo jak inaczej wytłumaczyć tą niezaprzeczalną i niezmienną w czasie charakterystyczną dla nas narodową głupotę?

Dla bardziej cierpliwych zacznę od początku.
Ponieważ sezon ogórkowy w pełni, po raz n-ty wypłyną temat promowania marki Polska. Znowu rozpoczęły się apele, wezwania i debaty mające na celu ostateczne rozwiązanie problemu spójnej strategii promowania marki naszej Ojczyzny. Liczba instytucji zajmujących się tym palącym problemem rośnie w postępie geometrycznym i od dawna już nie ma mądrego, który władny byłby bałagan ten uporządkować. Warto jednak wrócić do kwestii podstawowej – co my tak naprawdę chcielibyśmy promować?

Pomijając walory naturalne (trudno zaprzeczyć głębi Morskiego Oka, dostojności spacerujących po puszczach Żubrów czy chłodnemu urokowi jaskini Raj) pozostaje kwestia naszych unikalnych cech narodowych, które stanowią o naszej polskiej kulturze. Co w tym przypadku moglibyśmy promować (poprzez jedno logo, hasło i wielość kampanii)?

Poniżej krótkie zestawienie, tego co w nas unikalne i co warte jest promocji, jako to co najbardziej oryginalne, a tym samym stanowić mogłoby turystyczno – biznesowy magnes przyciągający euro, jeny i dolary:

- skrajny indywidualizm, czyli skłonność do ciągnięcia w swoją stronę, wiecznych kłótni, sporów i nie konstruktywnych dysput
- fanatyczne przywiązanie do wolności, które łatwo przechodzi w sobiepaństwo i anarchię
- arogancja i niechęć wobec obcych, uboższych i ogólnie „innych”
- brak tolerancji dla tego, co obce - tępienie nowych myśli i idei
- zacietrzewienie, przewaga emocji, nagłych porywów duszy i nastrojów nad rozsądkiem, namysłem i racjonalnością
- powierzchowność, płytkość, nijakość i mętność jako powszechna postawa podchodzenia do problemu
- małość charakteru – brak konsekwencji czy dyscypliny
- skłonność do zachowań amoralnych - korupcji, pijaństwa, bijatyk i pyskówek
- brak szacunku wobec władzy, porządku publicznego, przepisów, prawa
- brak etosu pracy, wybór drogi na skróty, cwaniactwo, kombinatorstwo, brak świadomości gospodarczej, niezrozumienie dla gospodarności
- niezdolność wykorzystywania zwycięstw, brak ciągłości wysiłku umysłowego
- nieudolność przy braku akceptacji dla cudzego sukcesu, zawiść
- odrzucanie i niechęć wobec autorytetów (naukowych, moralnych, politycznych)
- irracjonalność, mistycyzm, wiara w cuda, zabobony i wróżby, zdawanie się na „Opatrzność”, postawa „jakoś to będzie”

Powyższy (wciąż niepełny...) unikalny zestaw naszych cudownych cech narodowych skutkuje na co dzień fenomenami rzeczywistości społeczno-kulturowej, z którą mamy nie-przyjemność obcować. Jej przejawy to ewenementy w rodzaju:

- budowanie zbyt niskich wiaduktów, pod którymi klinują się wyższe pojazdy
- bałagan, chaos i śmietnik w przestrzeni publicznej (od psich kup, po billboardy)
- wszechobecna korupcja, kumoterstwo, nepotyzm, układy i niejasne machlojki w niemal wszystkich państwowych urzędach i na niemal wszystkich posadach państwowych
- wybór polityków, którzy mają wrodzony talent do nieustannego kompromitowania siebie i swojego kraju
- patologiczne wiara w sympatię USA (udział w cudzych wojnach, kupowanie latającego złomu, a wszystko bez względu na "polish jokes")
- brak nie tylko autostrad, ale choćby przyzwoitych dróg, ozdabianie zaś istniejących przydrożnymi cmentarzami ofiar kierowców – alkoholików
- swego czasu, chęć wybrania sobie na prezydenta nikomu nie znanego pana Tymińskiego
- prowizorka i partanina jako standard wykonawczy – w zasadzie dotyczy wszystkiego...

Obserwując rzeczywistość – i tą za oknem i tą w telewizyjnym okienku czy jakimkolwiek innym medium nie sposób zaprzeczyć, że jako naród reprezentujemy dosyć spójną osobowość – wystawieni na pewne bodźce (wewnętrzne i zewnętrzne) zachowujemy się dosyć przewidywalnie, w sposób określony. Patrząc wstecz – na naszą piękną historię wydaje się nawet, że inaczej zachowywać się nie potrafimy. Można więc – przynajmniej w naszym przypadku - przyjąć tezę o istnieniu czegoś takiego jak „narodowy charakter”. Byłaby nim pewna w miarę stała struktura postaw i zachowań wynikających ze wspólnie podzielanych wartości, przekonań, pewnego wzoru osobowego wspólnego większości jednostek stanowiących dane społeczeństwo. Charakter taki, „duch narodu”, powiązany być chyba powinien z cechami psychofizycznymi, jeśli założyć, że pewne skłonności czy odruchy wynikają nie tylko z działania świadomości, ale też w dużej mierze np. z reakcji organizmu, a idąc dalej np. z uwarunkowań genetycznych.



„Charakter narodowy” to pojęcie wysoce dyskusyjne (i kontrowersyjne) choć zdaniem wielu badaczy (np. antropologów, etnologów czy psychiatrów) z biologicznego punktu widzenia jak najbardziej możliwe. Cechy wrodzone i nabyte warunkowane byłyby w konkretnym narodzie zgodnie z adaptacją do środowiska – z jednej strony kulturowego, społecznego i ekonomicznego, z drugiej zaś klimatycznego, geograficznego – szerzej: biologicznego.

Edmund Lewandowski analizując fenomen specyfiki polskiego charakteru narodowego przytacza wiele interesujących badań, z których wynikałoby, że nasza narodowa durnowatość wynika nie tylko z niefortunnego położenia geopolitycznego, ale też ze zwykłej geografii. Oto np. fakt, że mieszkamy na wschód od Łaby ma klimatycznie duże znaczenie – Łaba przez ok. 1,5 tys. lat stanowiła przecież granicę cywilizacyjno-kulturową oddzielając Słowian od ludów germańskich, a później stanowiąc granicę tzw. dualizmu gospodarczego w Europie. Zdaniem J. Robertsa Łabę można traktować jako granicę wschodniej i zachodniej części Wielkiej Niziny Europejskiej.

Wykreśliwszy odcinek od ujścia Łaby do północnego krańca Adriatyku, otrzymalibyśmy linię podziału Europy na dwie części, których dzieje toczyły się często odmiennymi drogami. Moglibyśmy powiedzieć, że linia ta pokrywa się z grubsza z zerową izotermą stycznia, a więc przebiega przez tereny, na których średnia temperatura tego najchłodniejszego miesiąca wynosi 0’ Celsjusza. Zachód kontynentu, dzięki oddziaływaniu ciepłego prądu morskiego Golfsztromu, ma łagodniejszy klimat niż wschód, owiewany zimnymi wiatrami z Arktyki i wnętrza Azji.”[1]

Faktycznie zarówno dla Napoleona, jak i Hitlera hamulcem wschodniej ekspansji okazał się w dużej mierze klimat, do którego mieszkańcy Europy zachodniej nie są zaadoptowani w tej mierze co Rosjanie czy właśnie Polacy.

Położenie klimatyczne to również odmienność diety. O ile na zachodzie popularna była pszenica, na naszych terenach preferowano odporne na niskie temperatury żyto. Polska była przez wieki „spichlerzem Europy” i w zasadzie jedynie tylko spichlerzem. Równolegle do umacniania się dominującego u nas systemu feudalnego i niewolniczego wykorzystywania chłopów pańszczyźnianych, na Zachodzie rozwijały się miasta i kultura mieszczańska, a następnie cywilizacja przemysłowo-kapitalistyczna. Dokładając do czynnika geograficznego pewne skutki społeczne – np. wynikającą z miejsca szlachty w społeczeństwie późniejszą dewocję i intelektualną „sarmacką” zapaść – skutek kontrreformacji (postęp dziwnym trafem rozwijał się głównie tam, gdzie protestantyzm) otrzymujemy idealne środowisko dla rozwoju swoistego typu psychofizycznego, który adaptując się do wybitnie nieprzyjaznych warunków kształci pewne cechy niezbędne dla przetrwania.

Dziś temat ten wydaje się mało popularny – antropologia fizyczna i badania regularności w wyodrębnionych klasach konstytucji psychofizycznych zostały skompromitowane wraz z pojawieniem się ideologii rasistowskich. Odkładając jednak na bok intelektualne tabu i skrajnie przesadną poprawność polityczną można chyba (mam nadzieję, że wciąż legalnie?) zastanowić się czy jako Polacy nie jesteśmy takimi odmieńcami właśnie dlatego, że wzorzec naszego zbiorowego charakteru jest uwarunkowany biologicznie?

Kretschmer podzielił ludzkość na dwa różne typy pod względem konstytucjonalno-psychicznym:
- grupa cyklotymiczna – bliska piknikom; obejmuje rasy śródziemnomorskie, alpejskie, częściowo także dynarskie
- grupa schizotymiczna – typy leptosomatyczne i dysplastyczne; obejmuje narody północne, bałtyckie, nordyckie, częściowo dynarskie i śródziemnomorskie, przednio-azjatyckie i turańskie
Klasyfikację powyższą uzupełnił później o grupę o charakterze wiskoznym. Grupa wiskoznych, w której znaleźliby się m. in. muskularni atleci odznaczałaby się charakterem lepkim, ceregielnym i eksplozywnym.

Zdaniem polskiego psychiatry, profesora Eugeniusza Brzezickiego klasyfikację tą należało poszerzyć o jeszcze jeden typ, którego wielu przedstawicieli znajdziemy wśród Polaków. Jest to typ skirtotymiczny (gr. skirtao = skaczę, tańczę + thymos = duch, temperament). Typ bardzo wyrazisty, u którego uczucia są jak słomiany ogień – równie szybko strzelający w górę, jak gasnący, przedstawiciele tego typu potrafią zmieniać nastrój podstawowy jak rękawiczkę. Jak zauważa Brzezicki:
Ponieważ typ ten odróżnia się skaczącym nastrojem podstawowym, nazwałem go typem skirtotymicznym. Skirtotymik jest wybitnym fantastą, buja ‘wysoko w chmurach’ (...)
Osobiście przypuszczam, że typ skirtotymiczny zaciążył silnie nad życiem społeczeństwa polskiego, tak w czasach upadku narodu jak i dzisiaj: moim bowiem zdaniem zdeterminował on nasz charakter narodowy
”. [2]

Typ skirotymiczny zdaniem Brzezickiego praktycznie nie posiada moralnego kręgosłupa, wciąż oscyluje w swoich nastrojach, których dużej zmienności towarzyszy niezmienny egocentryzm. Typ ten uwielbia również teatralność – gra, którą prezentuje skirtotymik wymaga forum, uwagi widzów. Osobnik taki najczęściej wciąż stara się jak najlepiej wypaść w oczach cudzych i własnych choć gra służyć może zarówno wywyższeniu się za wszelką cenę, jak i... samo poniżeniu. Uwielbia zatem scenę – potrzebuję jej i stara się każdą sytuację w scenę przemienić – może to być ulica, kawiarnia, scena walki.
Skirtotymicy choć bywają zdolni, to nie towarzyszy temu pracowitość ani produktywność, są to osobnicy kapryśni i zmienni, do większości spraw podchodzący powierzchownie. Cechuje ich również niedbalstwo, lekkomyślność i brak poczucia obowiązku.
U osobników tego typu poczucie cudzej własności jest słabo zakorzenione – potrafią łatwo się rozgrzeszyć sięgając po cudze lub je niszcząc.

Wspomniany, „słomiany ogień uczuć” idzie u skirtotymików w parze z „miękkością i rozklejalnością” w życiu normalnym oraz „wytrwałością i zwartością w okresie większych nieszczęść i kataklizmów”.

Skirtotymicy są często sentymentalni, odznaczają się romantyzmem, brakiem poczucia rzeczywistości i tym, co nazywamy miękkim i dobrym sercem. Są wobec tego bardzo miłosierni, gościnni i łatwo wczuwają się w sytuację drugich. Wiadomo jednak, że to dobre serce może się u nich nagle przeistoczyć w nienawistną mściwość. Ich wahadło psychiczne oscyluje wtedy gwałtowanie w przeciwnym kierunku. Nienawiść, mściwość, gniew i złość skirtotymika należy jednak raczej do typu słomianych ogni (...)
Do wiary i religii ustosunkowują się te typy zupełnie fantastycznie, a raczej powierzchownie, z dużą komponentą wiary w zabobon, w cuda i rzeczy nadprzyrodzone. Skirtotymicy wolą taką wiarę religijną, w której aparat kościelny jest nastawiony raczej na przepych i piękne ceremonie. Dlatego narody o dużym odsetku skirtotymików będą raczej wyznawać wiarę, w której cuda i majestat nabożeństw gra wybitną rolę.
” [3]

Polacy idealnie wpasowują się w opisany przez Brzezickiego, charakteryzujący się „grą z gestem” i „słomianym ogniem” typ skirtotymiczny. Jak zauważa psychiatra, psychopatycznym zaostrzeniem takiego typu „...byłby skirtotoid, pojęcie równoznaczne z genetycznie uwarunkowanym charakterem histerycznym.” [4]

Wszystkie cechy typu skirtotymicznego dokładnie również były opisane w literaturze – zarówno tej tworzonej „ku pokrzepieniu serc” (np. Sienkiewicz, Żeromski) jak i tej na wskroś krytykującej nasze cechy narodowe (np. Witkacy, Gombrowicz). Nawet czytając dokumenty historyczne (np. „Opis obyczajów...” Jędrzeja Kitowicza) trudno zaprzeczyć zadziwiającej spójności i konsekwencji w przejawach naszej narodowej głupoty.

Heroiczno-samobójcze zrywy, skrajności w rodzaju „triumf albo zgon”, warcholstwo, kult niekompetencji, przesadna dbałość o wygląd na zewnątrz („jak cię widzą, tak cię piszą”), brak wytrwałości, rzetelności, pracowitości czy karności społecznej, brak solidarności na co dzień – jednoczenie się jedynie podczas krańcowych zagrożeń – wszystkie te cechy są raczej trudne do wyuczenia i nie jest chyba tak, że nabywamy je w procesie socjalizacji? Jeśli jednak w dużej mierze są to nasze cechy wrodzone, cechy, z którymi przychodzimy na świat, cechy wyssane z mlekiem „matki Polki”, to diagnoza co do naszej ogólnej kondycji jako narodu i prognoza na przyszłość musiała by brzmieć niezwykle pesymistycznie.

Tak na marginesie: wracając do tematu promocji Polski – gdyby powyższe okazało się (w co rzecz jasna nie wierzę) choć po części prawdziwe, kolejna akcja promocji Polski będzie wyglądała następująco:

- stworzone zostanie kolejne 10 różnych strategii i koncepcji oraz następne 30 wersji logotypu
- instytucje zajmujące się tematem zamiast współdziałać będą się kłócić, obrzucać oszczerstwami i nadal dzielić
- wszystkie akcje rozpoczynać się będą szumną zapowiedzią i mnóstwem gadaniny, a kończyć żenującymi produktami, za które wszystkim przyjdzie się wstydzić
- w sytuacji wymuszonej (np. zbliżające się Euro, lub niespodziewana duża dotacja) znajdzie się w końcu typ „Piłsudskiego” lub „Owsiaka”, który na chwilę wszystkich zjednoczy
- ... ale tylko na chwilę...


[1] Edmund Lewandowski, „Charakter narodowy Polaków i innych”, Wyd. II, Wyd. Muza, 2008, s. 105

[2,3,4] Eugeniusz Brzezicki, „Typy ludzi w Polsce pod względem psychofizycznym i ich reakcje duchowe”, Czytelnik, Odbitka z miesięcznika „problemy”,, Nr 9 (10), W-w, 1946
Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: