czwartek, 10 grudnia 2009

Koza na drzewie, albo smutek medyny.

Wśród wielu dzisiejszych „wojen kulturowych” toczących się w kulturze i polityce, jedną z istotniejszych jest ta, której obiektywem są tożsamości metonimiczne, terytorialnie określone, i tożsamości metaforyczne, hybrydyczne, imaginacyjne, będące w drodze, nieosiadłe”.
W. J. Burszta, Świat jako więzienie kultury. Pomyślenia. s. 55

Kultura najszczerzej prezentuje siebie w muzeach. Tam, gdzie wystawiona jest na ogląd obcych, tych którzy przychodzą spoza niej, z zewnątrz. Eksponowane jest w nich to, co dla danej kultury najcenniejsze lub najbardziej godne obcym przekazaniu – albo po prostu to, co uważane jest za ukazania warte. Muzea to specyficzne wizytówki kultury – lokalnej, miejskiej, regionalnej czy narodowej. Formą i znakiem podstawowym są tu „eksponaty” . Eksponowane jest zaś to, co stanowi dumę i chlubę danej kultury – to, co z niej zostało wydestylowane w procesie autoanalizy własnej historii i celowej rekonstrukcji tożsamości, ale tylko takiej, która może zostać ukazana oczom innych.

Kultura próbuje więc przekazać w muzeach własną wielkość, autonomię i oryginalność – fragmentarycznie usiłuje przedstawić całe swe bogate dziedzictwo, wielką opowieść przodków, historię wartą zapamiętania i przekazania innym. Wszystko to odbywa się w formie symbolicznej, skróconej do wybranych obrazów, przedmiotów, samego układu i doboru eksponatów. To, co dla danej kultury najcenniejsze, prezentowane jest zatem w formie tzw. „ekspozycji stałych” – historia wielkości jest przecież niezmienna, istnieje poza czasem choć jest jego dobitnym świadectwem.

Ekspozycje muzealne wiele mówią zarówno o aspiracjach, marzeniach i snach zbiorowych twórców danej kultury, jak i o ich kompleksach, skrywanych żalach, czy niespełnieniu. Ponowne próby odpowiedzi na pytania: „czego potomni powinni się o nas dowiedzieć?”, „co powinno być uznanie za świadectwo naszych czasów?” oraz pytań takich reinterpretacje stanowią motyw przewodnich muzeów na całym świecie.

Popularne miejskie muzea europejskie bardzo często prezentują dzieła sztuki: obrazy, portrety, rzeźby przedstawiające konkretne osoby wnoszące domniemany wkład w ich powstawanie i rozwój. Swoje miejsce znajdują również plany zagospodarowania miast, zabytki piśmiennictwa, dokumenty urzędowe, rękodzieło, militaria oraz wyposażenie gospodarstwa domowego. W muzeach azjatyckich (Indie, Chiny, Japonia) dominują insygnia władzy, ozdobna broń, oraz przedmioty zbytku – symbole bogactwa i przepychu.
Dobrze wyposażone muzea aglomeracji mają tendencję do specjalizacji i wystawiania rotowanych kolekcji, muzea małe – leżące w mniejszych miejscowościach próbują często godzić lokalny patriotyzm z narodową dumą równoważąc skromność kolekcji wyobraźnią w jej prezentowaniu oraz skłonnością do tworzenia niezwykle rozbudowanych opisów dla nielicznych eksponatów.

Małe muzeum etnograficzne w Agadir należy do tych drugich. Kilka wyblakłych fotografii miasta sprzed trzęsienia ziemi sąsiaduje z ozdobnymi stronami Koranu, rekonstrukcją szalunków do budowy murów czy kilkoma antycznymi naczyniami z glinianej ceramiki. Większość eksponatów stanowi jednak tradycyjna biżuteria, której mniej lub bardziej udane repliki nabyć można w każdym sklepiku z pamiątkami dla turystów.

To widocznie właśnie masywne ozdoby berberyjskich kobiet stanowić mają istotę kultury, tą która pozostać ma w pamięci zachodniego turysty. Stare srebro, żelazo, mosiądz, szlachetne i mniej szlachetne kamienie, dziurkowane monety wiją się za szkłem w ciężkich i misternych zarazem konstrukcjach ukazując surowe, ale pełne uroku detale sztuki zdobniczej. Ich przesłanie jest niezwykle proste, tak jak proste i surowe były warunki życia na tych terenach: oto dla nomadów ważne jest jedynie to, co można zabrać ze sobą w drogę - namioty, wielbłądy, owce, oraz... kobiety dźwigające na karkach cały rodowy majątek.

Kilkudniowy pobyt w Maroko w żaden sposób nie pozwala poznać i zrozumieć jakichkolwiek niuansów lokalnej kultury, nie mówiąc o bogactwie jej wielokulturowej warstw historycznych. Pozostaje więc zdać się na tzw. „pierwsze wrażenie”, które ponoć i tak zawsze okazuje się najprawdziwsze – ponieważ jest właśnie pierwsze, a zatem nie tylko najbardziej wyraziste, ale też pozostawiające w pamięci ślady najtrwalsze.

Pierwsze wrażenie, to właściwie wiązanka wrażeń. Choćby wspomniane muzeum – recepcjonista, kustosz i ochroniarz w jednej osobie biegle mówi po francusku – to pozostałość zachodniego protektoratu, ale przy wyjściu wystawia gliniany słoiczek prosząc o tradycyjny „bakszisz”. Taksówkarze pod francuskim supermarketem, zamiast modlitewnych dywaników, wyciągają tekturowe kartony wydarte z pudeł do pakowania tanich artykułów dostarczanych przez globalnych producentów i odmawiają na nich modlitwę z twarzą zwróconą w stronę mekki. Młodzi mężczyźni spacerujący po bulwarze nad oceanem ubrani są na zupełnie zachodnią modlę, ostentacyjnie dobywają iPhonów ze zdobionych skórzanych woreczków, ich lokalną tożsamość zdradzają jedynie zadarte noski ciżem z farbowanej na żółto koźlej skóry. Kobiety są bardziej bezkompromisowe – ubierają się na sposób zdecydowanie „kosmopolityczny” lub starają się bezosobowo zatopić zawinięte w tradycyjne chusty.

Rozbrzmiewający wokół język francuski, samochody i skutery Peugeot, Renault, Citroen, czy produkty Danone w połączeniu ze śniadą cerą mieszkańców sugerowałyby, że znajdujemy się gdzieś na przedmieściach Paryża, jednak posterunki policji uzbrojonej w kolczatki przy wjeździe do każdego miasta, megalomania i wszechobecny kult jednostki – a właściwie dwóch jednostek: ojca i syna, drzemiący temat tabu zasobnej w surowce Sahary Zachodniej – wszystko to przypomina, że znajdujemy się na terytorium (jakby nie było) afrykańskiego króla i tytuł ten oznacza władzę nie tylko nominalną, ale też jak najbardziej realną.


Maroko w grudniu to miejsce smutku i nostalgii. Być może poprzez porę roku i wieczorny chłód nieodparcie przywodzi na myśl wspomnienia George Sand spisane w „Zima na Majorce”. Kraj, który kojarzyć się powinien (tak by wynikało z folderów biurach podróży) z beztroską turystyką i egzotycznym wypoczynkiem pod palmami rozczarowuje w pierwszym kontakcie smętnością miękko wprowadzonego tu niegdyś kolonializmu i bezlitosnym obecnie rugowaniem resztek lokalnej tożsamości.

Wynajętą Dacią (lub jak tłumaczy jej właściciel; jest to właściwie Renault) jedziemy na południe by zwiedzić założony przez Portugalczyków port As-Sawira (Essaouira) i obejrzeć zabytkowe wraki ostatnich żyjących wyznawców „flower power”. W drodze odbieramy nawet poród - przystajemy na poboczu właśnie wtedy, gdy jedna z kóz właśnie złazi z arganowca by na naszych oczach powić dwa małe koźlęta.

W samochodzie słuchamy zakupionych płyt z muzyką bractw sufickich, tradycyjnym śpiewem Berberów i Tuaregów oraz nostalgicznym brzmieniem eklektycznego gatunku ‘andalusian arabic’. Na muzyce trudno się jednak skupić – zwłaszcza po zmierzchu – droga jest wąska, a jej skraje zagarniane są bezlitośnie przez suchy, czerwony piasek i kamienie. Trzeba również bardzo uważać na nieoświetlonych pieszych, chłopów jadących na osłach oraz beztroskich rowerzystów liczących na to, że skoro oni kogoś w mroku widzą, to sami również zostaną dostrzeżeni.

W kolejne dni oglądamy spalone mury Tiznit, skrywające domostwa wspierane opierającemu się suszy i upływającym setkom lat drewnem eukaliptusa. Nostalgiczne, błekitno-białe, nieco secesyjne a zarazem andaluzyjskie w swoim klimacie Sidi Ifnia przyciąga jedynie muchy i cierpliwych w oczekiwaniu na właściwy wiatr surferów koczujących na nabrzeżu w wozach kampingowych. Tarudant próbuje kusić przygodą zakupów na odrębnych sukach: berberskim i arabskim – w tym drugim można przynajmniej oddychać – jednak nawet naganiacze i sprzedawcy zdają się powoli wątpić w swoją misję targując chyba się już tylko dla zasady.

Lokalny przysmak – mięso z warzywami z glinianego piecyka, „tajine” (طاجين) w każdej restauracji smakuje inaczej – w każdej równie źle. Jeśli wiec to ma być „marokański schabowy”, to należy bardziej docenić uroki swojskiej kuchni.

Autentyczne wrażenia można jeszcze odnaleźć w zielonej herbacie parzonej z miętą i w krajobrazie przemierzanych z przepisową prędkością dróg. Zatrzymujący nas policjant uzbrojony w przenośny fotoradar i podróbkę markowych okularów przeciwsłonecznych kiwa groźnie palcem, przypominając, że w każdej chwili możemy stracić 400 dirhamów – ok. 40 euro.

Krajobraz zmienia się w zależności od kierunku podróży – urwiste nabrzeża z widokiem na rozbijające się o skały fale oceanu, ustępują. Ukazuje się wysuszony step, rzadki busz, miejscami zaś coś na kształt skalistej pustyni wykańczanej niewyraźnym pasmem Atlasu, by w innym miejscu przejść w oliwkowe zagajniki i plantacje cukru trzcinowego.



Maroko, jakie udaje nam się zobaczyć przypomina małe, lokalne muzeum – skromne eksponaty opatrzone w lakoniczne dwujęzyczne opisy francusko-arabskie próbują nam opowiedzieć fascynującą ale zapomnianą historię. Niestety, ani nie mamy wystarczającej ilości czasu. ani nie znamy tych języków, ani też nie potrafimy odczytać zatartych symboli i ich znaczeń. Wszystkie eksponaty są bardzo zakurzone – spod grubej warstwy multikulturowego pyłu coraz trudniej dopatrzyć się ich pochodzenia. Możemy się więc zdać jedynie na pierwsze wrażenie.

Kupujemy zatem dwie alabastrowe figurki – jakoby „prawdziwe rękodzieło” berberyjskiej sztuki ludowej i granatową Dacią (prawie Reanault) telepiemy się marokańską autostradą jakości polskiej drogi gruntowej z powrotem do Agadiru słuchając pobożnych zawodzeń niejakiego Daudi.

Tak na marginesie: wg niektórych antropologów europejska kultura zmusza nas do waloryzowania kwestii własności, czego przejawem ma być przymus „posiadania kultury”, tak jak „posiada się” stały adres. Maroko jest na dobrej drodze do ostatecznego wyzbycia się resztek własnej kultury, na rzecz iPhonów, sklepów Zara, skuterów Peugeot i jogurtów Danone.
Ostatnia nadzieja w kozach włażących na arganowe drzewa – te, jako jedyne zdają się uparcie kultywować lokalną tradycję próbując zachować jej ciągłość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: