czwartek, 30 kwietnia 2009

Wystarczy wiara, czyli nasze przygotowanie do pandemii

Sola fide (z języka łac.: sama wiara) to jedno z podejść w chrześcijaństwie do kwestii zbawienia. Zgodnie z nim wystarczy wiara, uczynki są właściwie nie ważne ponieważ Bóg sam zadecyduje w swej niezgłębionej mądrości komu i za co udzielić przebaczenia.

WHO stwierdziło jednoznacznie: pandemia jest nieuchronna, stan gotowości podniesiono z 4 na 5 piąty stopień – w skali 6-cio stopniowej. Jak decyzje WHO przekładają się na Polskę?

Wystarczy wiara – oto stanowisko bliskie naszej narodowej mentalności. Minister zdrowia Ewa Kopacz w ciągu ostatnich 2 dni powtarzała w nieskończoność tą samą frazę: „Proszę mi wierzyć…”, „Proszę mi wierzyć…” „Proszę mi wierzyć…

Pani Minister jest osobą głębokiej wiary o czym zdają się świadczyć zwroty w rodzaju: „Wierzę, że nasze służby są przygotowane…” i „Nie daj Panie Boże, że pandemia przyjdzie do nas…
Łaska Pańska niech nas chroni przed świńskimi wirusami, bo sola fide!



Podobno jesteśmy „wystarczająco” (to słowo klucz) przygotowani na atak pandemii. Wszystkiego mamy „wystarczającą” ilość, a szpitale i przychodnie są „wystarczająco” doinformowane.
W dodatku, jakby co wszystkim zająć się ma NFZ (od razu poczułem się spokojniej...), a Polska już zajęła miejsce w odpowiedniej kolejce po pomoc.
Obecnie należy więc niczym się nie przejmować, a jedynie myć często ręce, nie kichać na nieznajomych i czytać ulotki 3 razy dziennie.

Podobno, jak mówią odpowiedzialni za nasze zdrowie i bezpieczeństwo urzędnicy, „…jesteśmy w stanie zabezpieczyć medycznie każdą ilość zgłoszeń, proszę mi wierzyć…”, a poza tym „Generalnie nie ma u nas pandemii...” zresztą „Trudno leczyć coś czego nie ma…” [wybrane wypowiedzi]

Kryzysu też u nas, jak pamiętamy nie było, Polski on bezpośrednio nie dotykał, ponieważ my byliśmy jak zwykle „wystarczająco przygotowani”.

Prawdopodobnie tak jak na kryzys, tak i na pandemię, jesteśmy przygotowani, jak na atak hitlerowskich Niemiec w 39 r. Czyli wszystkiego mamy „wystarczającą” ilość. Ale przecież sola fide!

Wierzmy więc, że do nas pandemia nie dotrze – będzie zresztą miała problem z przybyciem na czas – narodowy przewoźnik lotniczy bankrutuje, autostrady są budowane głównie na mapach, więc przynajmniej od strony lokomocyjnej jesteśmy zabezpieczeni.
Jak zwykle renta zacofania stanowi nasza przewagę.

W rozmowach dziennikarzy z przedstawicielami ministerstwa zdrowia na temat zabezpieczeń, leków, procedur nie pojawiały się ŻADNE konkrety – zero liczb, zero faktów. Polityka informacyjna wygląda w tym przypadku dokładnie tak, jak zawsze (proszę mi wierzyć…).

Ponieważ nieszczęścia chodzą parami pojawienie się pandemii podkręciło moc gospodarczych turbulencji. Globalne spadki obrotów na giełdach związane z zapowiadanymi kosztami uruchamiania procedur pandemicznych, kosztami pozyskiwania pieniądza na finansowanie potrzeb bezpieczeństwa oraz pokrywanie deficytów (uruchamiane będą rezerwy) to chyba zapowiedź niezbyt miłych wakacji.

Prognozowane są również straty spowodowane przerwami w pracy (pracownicy będą nakłaniani do pozostawania w domach). Zmniejszy się liczba podróży biznesowych i transakcji – zmniejszy się ilość okazji do zarabiania pieniędzy. SARS w Azji Wschodniej kosztował gospodarkę ok. 40 mld USD, tym razem szacuje się koszt 30 bln USD.

My jednak możemy spać spokojnie.
Jak mówi Pismo: "Albowiem łaską zbawieni jesteście przez wiarę…"
Proszę mi wierzyć.

Tak na marginesie: wciąż zadaję sobie następujące pytania:
- Dlaczego do diaska mam wam wierzyć?
- Kto na tym wszystkim najwięcej zarobi?
I w końcu pytanie zasadnicze: JAK ONI GŁADZĄ?

niedziela, 26 kwietnia 2009

Pomarańcze i zegary. O co może chodzić w nowej reklamie Orange?

Nowy spot Orange "środy z orange" (adaptacja) zarejestrowałem kątem oka. Mignął mi w bloku reklamowym. Zdążyłem zarejestrować wielki zegar i grupę marketerów (reklamiarzy?), którzy siedząc przy konferencyjnym stole starają się wymyślić nazwę nowej oferty łącząc skojarzenia powiązane z tymże zegarem i nazwą Orange.

Nie wiem jakie były intencje i zamiary autorów spotu – nie mam pojęcia z czym ich zdaniem miałby się ten przekaz kojarzyć i jaki powinien być docelowy „response” na ten „kawałek komunikacji”. Wiem jedynie z czym mnie się to kojarzy. A nie kojarzy mi się dobrze. Niestety.
e
ORANGE + ZEGAR (‘clock’) = „A Clockwork Orange”. Tytuł ten przekładany jest w Polsce jako “Mechaniczna pomarańcza”. I tu pojawiają się pierwsze wątpliwości. Robert Stiller, który jako pierwszy tłumaczył powieść Anthonego Burgess’a na język polski wielokrotnie podkreślał, że właściwszym tłumaczeniem powinno być „Nakręcana pomarańcza”. Każdy kto czytał powieść, lub oglądał dziwaczną ekranizację Stanley Kubricka domyśla się, że nie chodzi bynajmniej o żadne nakręcane owoce cytrusowe. Chodzi o człowieka i jego naturę. Precyzyjniej: chodzi o młodego człowieka.

Tytuł dystopii, której głównym bohaterem jest niejaki Alex, zapożyczył Burgess od osiemdziesięcioletniego rodowitego londyńczyka posługującego się gwarą cockney. Staruszek mówił, że ktoś jest „lewy jak nakręcana pomarańcza”. Działo się to w roku 1945, kiedy Burgessowi słowo „pomarańcza” („orange”) przywodziło już na myśl całe bogactwo skojarzeń. Przede wszystkim z ludźmi, gdyż właśnie takiego słowa: ORANG używają mieszkańcy Półwyspu Malajskiego na określenie człowieka (por. etymologię słowa ORANGUTAN. Burgess znał wówczas malajski dosyć dobrze i wiedział, że lokalni półanalfabeci często zapisywali słowo „orang” – człowiek właśnie jako „orange”.

Burgess pod koniec życia znał w sumie sześć języków – stworzył też nowy, specjalnie na potrzeby filmu „Walka o ogień” – Quest for fire. Sama biografia Burgessa mogłaby stanowić scenariusz przebojowego filmu. Ten pochodzący z Manchesteru muzyk jazzowy, nauczyciel angielskiego „…prawie niechcący trafił na - jak mówiono - Malaje (dziś wchodzące w skład Malezji). Jak się okazało, po pijanemu napisał podanie, o którym z miejsca zapomniał, i skończyło się na kontrakcie.” [1] W latach 50-tych napisze dzięki temu „Trylogię malajską”.

„Nakręcana pomarańcza” to określenie, które wydało się autorowi najlepsze dla nazwania całej głębi ciemnych i występnych motywacji, które pchają ludzi do przemocy, gwałtu i niegodziwości. Szczególnie ludzi młodych, którzy zachowują się często zupełnie bezmyślnie i bezwolnie – dają sobą manipulować i kierowani są przez proste instynkty. Burgess wiedział o czym pisze tworząc postać agresywnego Alexa i paczki jego młodocianych przyjaciół. Wiedział do czego są zdolni. Pamiętał doskonale jak jego żona została na ulicach Londynu obrabowana i pobita do nieprzytomności (w wyniku czego poroniła i długo dochodziła do zdrowia) przez grupę pijanych amerykańskich dezerterów (rok 1944).


W powieści, poddany eksperymentalnej terapii Alex zmienia się, można powiedzieć, że zaczyna dojrzewać i uświadamiać sobie istotę grzechów młodości:

Da da da, no właśnie. Młodość przemija, nie ma rady. Ale młodość to tylko jakby się było takim, no, częściowo jakby zwierzakiem. Nie, właściwie nie tyle zwierzakiem, co zabawką, wiecie, te małe igruszki, co się sprzedaje na ulicach, takie drobne człowieczki, zrobione z blachy i ze sprężyną w środku, a na wierzchu knopka do nakręcania: i nakręcasz go drrr drrr drrr i on rusza, tak jakby szedł, o braciszkowie moi. I tak idzie, ale po linii prostej i buch wpada na coś, buch, buch i nie może na to nic poradzić. Być młody to być jakby taką maszynką” [2]

No tak, jest jeszcze ten osobliwy język powieści. W oryginale pojawiają się wyrazy w rodzaju: choodessny, groodies, zoobies, ptitsas, tolchock, bratchny stanowią wyzwanie dla tłumaczy ponieważ są fantastyczną mieszaniną języka angielskiego, slangów i słów rosyjskich, a sztuczne rusycyzmy padają np. w zdaniach i wypowiedziach formułowanych w stylu biblijnym!

„Nakręcany człowieczek” – bezmyślny, bezwolny pusty i hałaśliwy jak mechaniczna, poruszana sprężyną zabawka. Czy właśnie o takiego klienta chodziło w nowym spocie Orange?

Tak na marginesie: łączenie pomarańczy i mechanizmów zegarowych ma w sobie coś kuszącego. Tadeusz Wożniak w jednej piosence śpiewał o „zegarmistrzu światła”, a w innej „biegnie gryząc pomarańcze”. Może obie melodie wykorzystać w reklamie.?
Np. Orange…

[1] Robert Stiller, Kilka sprężyn z nakręcanej pomarańczy, s. 197 – posłowie do książki, zob. niżej.
[2] Anthony Burgess, Mechaniczna pomarańcza, (Wersja R), Etiuda, Kraków, 1999. s. 193

czwartek, 23 kwietnia 2009

Era Twittera czyli próba monetaryzacji świergolenia…

Wiedza wyrażona w 140 znakach może być na wagę złota. Czy istnieje bowiem informacja cenniejsza niż ta w rodzaju: co właściwie porabia nasz potencjalny konsument w danym momencie i w dodatku w jakim jest nastroju? Czy popija kawę, czy gapi się przez okno, a może właśnie słucha radia lub wybiera się do pubu . Zamiast inwestować w kosztowne projekty monitorowania zachowań, gromadzenia zafałszowanych deklaracji czy badania „touchpointów” wchodzimy sobie po prostu na Twittera i już wszystko wiadomo!

Oczywiście zbyt piękne aby było prawdziwe. Jednak coraz bardziej zaawansowane rozwiązania komercyjnego wykorzystywania przeróżnych „social networks” czy też „social media” (Facebook, Twitter, MySpace) staje się powoli nową marketingową obsesją. Zabawa w kotka i myszkę jest tu jednak dużo trudniejsza i rządzi się zupełnie innymi prawami niż te, które panują w off-line’owym świecie. Trudno także przewidzieć czy podkręcony przez Twitter fenomen „microblogów” jest jedynie przejściową fascynacją, czy też bardziej długofalowym trendem, zjawiskiem, które przerodzi się w trwały nawyk kolejnych milionów internautów korzystających z takiej właśnie formy ekspresji (lub też biernej konsumpcji treści).

Skuteczne wykorzystanie Twittera w artykule „Why it’s good to tweet” (The Wire, April 2009, zob. też blog) podsumował Rohit Bhargava (Ogilvy PR). Wśród 10 zastosowań jakie wymienia znalazły się np.:

- sprzedaż bezpośrednia (Dell zbudował ponoć wart 1 mln USD rynek wykorzystując założone na Twitterze konto @delloutlet)
- gromadzenie aktualnych insightów konsumenckich oraz badania opinii on-line
- oryginalna forma „szpiegostwa przemysłowego” (podsłuchiwanie rozmów konkurencji…)
- reagowanie i zarządzanie informacją w sytuacjach kryzysowych
- generowanie zainteresowania off-line’owymi działaniami marketingowymi oraz włączanie internautów do aktywnego uczestnictwa w prowadzonych wydarzeniach

Do tego dochodzą oczywiste funkcje „tradycyjnej” komunikacji z konsumentami takie jak: informacja o nowych produktach czy usługach albo wzmacnianie wizerunku marki czy kreowanie jej osobowości.

Okazuje się jednak, że mimo tak wygodnego zdawałoby się narzędzia komunikacji/sprzedaży jakim jest Twitter czy Facebook wciąż istnieje grupa niezwykle atrakcyjnych (dla marketerów) lecz wciąż odpornych na ich działania odbiorców – młodych ludzi i nastolatków.

Z wyników badań PMN (Participatory Marketing Network) przytoczonych w Admap (April 2009/ISSUE 504) wynika, że większość internautów w wieku 18-25 l. traktuje komercyjne komunikaty i reklamy zamieszczane w tych serwisach jak mało „relewantne” i nieczęsto raczy z nich korzystać. Choć zdecydowana większość (ponad 80%) deklaruje, że zauważa takie reklamy, to jednocześnie niemal ta sama liczba użytkowników przyznaje, że rzadko kiedy w nie klika. Okazuje się bowiem, że komunikaty te są zupełnie nieadekwatne do potrzeb ich docelowych odbiorców.

Czym innym okazuje się wciąż także zachęcenie internauty do wizyty na stronie marki czy „fan page”, a czym innym prawdziwe, aktywne zaangażowanie. Brandowana zawartość w takich serwisach wciąż przyciąga uwagę użytkowników – nie po to jednak by zaspokajać ich potrzeby „socjalizacji” ale w celu bardzo prostym: pozyskania informacji o produktach/usługach.

Warto więc chyba zastanowić się nad założenie, brandowanego profilu na serwisie w rodzaju Facebook, Twitter czy Goldenline jeśli ma on jedynie udawać kolejnego „fajnego” użytkownika. To właśnie konkretna, jasna informacja okazuje się dla odbiorcy najważniejszą wartością. Więc po co się wysilać?

Tak na marginesie: moim skromnym zdaniem fenomen Twittera skończy się szybciej niż się zaczął. Nie wiem dlaczego, ale wydaje się być rozwiązaniem siłowym, jako formuła „mediująca" pomiędzy regularnym blogowaniem, a przypadkowym postem w dyskusji. Hybrydy nie zawsze okazują się żywotne…

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Obrażeni na Google i obsesje blogerów...

Wielkie koncerny mediowe poczuły się urażone przez Google (zob. artykuł Media giants want to top Google results; Advertising Age , Marzec 2009). Obraziły się także na Googlebota i formułę Pagerank. Oto bowiem okazuje się, ze nie wystarczy być właścicielem uznanej marki tytułu mediowego (np. prasowego czy telewizyjnego) by robot był łaskaw zindeksować stronę z newsami właściwie i umieścić ją w czołówce wyników wyszukiwań.
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o... reklamę. Wielcy wydawcy są podirytowani tym, że ich wspaniałe serwisy internetowe podawane są dopiero np. na trzeciej, piątej czy jeszcze dalszej stronie wyników wyszukiwań.
Internauta ma więc niewielką szansę nie tylko wejść na serwis i przeczytać informację, ale też kliknąć przy okazji jakiś bannerek czy link sponsorski.
W dodatku sprytny robocik karze także treści płatne (a przecież wydawcy coraz częściej chcieliby także zarabiać za dostęp do swoich serwisów).

Zdaniem wydawców nie jest sprawiedliwy system w którym ci, którzy "pasożytują" na treści tworzonej przez uznanych jej producentów potrafią zarabiać na reklamie więcej, niż sami producenci.
Na zamkniętym spotkaniu (Google's Publishers Advisory Council) obawy swoje na ten temat wyrażali przedstawiciele BusinessWeek, ESPN, Hearst, Meredith, The New York Times, Time Inc oraz The Wall Street Journal.
Nie odniosło to chyba jednak większego skutku, więc przedstawiciel New York Times postanowił w styczniu ujawnić całą prawdę o Google podczas dorocznego, odbywającego się na Florydzie spotkania Online Publishers Association.
Podczas konferencji dla dziennikarzy, przeprowadził na ich oczach multimedialny eksperyment: wpisał w wyszukiwarkę frazy związane z konfliktem w strefie Gazy.
Oczom zebranych ukazały się rezultaty wyszukiwania: nieaktualne już strony BBC z opisami konfliktu, hasło w Wikipedii, wpisy na Twitterze czy antysemicki filmik znaleziony w YouTube. Dużo dalej odnaleźć można było fachową relację dziennikarza Timesa ze strefy konfliktu.

Wydawcy wyrazili więc głęboki żal i zaniepokojenie tym, że nieszczęśni użytkownicy kierowani są przez Wielkiego Wyszukiwacza w miejsca o nieadekwatnej, nieaktualnej treści (miejsca tworzone często przez zupełnych amatorów, czasem wręcz na prywatne blogi!), zamiast wprost na serwisy uznanych i cenionych brandów. Zażądali więc od Google by robot wziął się do prawdziwej roboty i indeksował właściwie - tak by ludzie mogli docierać do "oryginalnych źródeł". Jedynie Michael Wolff z Vanity Fair, dziennikarz i twórca Newser'a (agregatora linków z newsami) nazwał postawę wydawców żałosnym zawodzeniem za utraconym monopolem.
Nie zważając na takie kalumnie urażeni Dostarczyciele Oryginalnych Treści czekają niecierpliwie na kolejne, kwietniowe spotkanie z Google za zamkniętymi drzwiami - być może lobbing tym razem okaże się bardziej skuteczny.

Wydawcy nie zamierzają jednak czekać, aż Google samo ugnie kark, posypie głowę popiołem i zacznie premiować wyniki wyszukiwań w oparciu o to, jak dużą i znaną marką jest twórca treści. Postanowili wziąć sprawy we własne ręce i aktywnie uczestniczyć we wspólnej inicjatywie wydawców (w skład zainteresowanych wchodzą: European Publishers Council, World Association of Newspapers oraz International Publishers Association.). Inicjatywa ta to: ACAP (Automated Content Access Protocol - zob. prezentację). Co daje wydawcom stosowanie ACAP? Przede wszystkim spokój ducha. Protokół zabezpiecza bowiem prawa autorskie w przypadku cytowań treści (zob. wypowiedź Gavina O'Reilly, prezesa World Association of Newspapers).

Fobia wydawców wydaje się jak najbardziej uzasadniona w odniesieniu do ich celów biznesowych. Jeżeli szukając aktualnych informacji i omówień użytkownicy częściej będą trafiać na strony agregujące newsy, blogi czy wręcz "farmy linków", to wpływy z reklam umieszczanych na głównych serwisach informacyjnych okazałyby się mocno zagrożone. Jest to jednak chyba fobia na wyrost. Dobrze prowadzone serwisy uznanych marek nie mają dziś chyba raczej większego problemu z tym by to ich newsy znajdowały się w czołówce wyszukiwań.
(np. wpisanie fraza: "pożar w kamieniu pomorskim" zwraca dziś serwisy: Rzeczpospolitej, wiadomości na Onet.pl, Wp.pl czy Gazety.pl. To właśnie te media podają informacje najbardziej adekwatne do tego tragicznego wydarzenia).

Mam wrażenie, że problem jeszcze nie raz powróci. Każdy dziś chce zarabiać na obecności w sieci. Więc pytanie: czy bardziej uprzywilejowani powinni być ci, którzy treść tworzą czy też ci, którzy ją szybko i sprytnie gromadzą i podają np. w uproszczonej czy skróconej formie? Z drugiej strony optyka Google skonstruowana jest wokół potrzeb użytkownika i jego potrzeb informacyjnych - taka optyka premiuje więc to, co poszukujący chce faktycznie odnaleźć. Jeśli za najbardziej "relewantne" uważa wyrywkowe treści z różnych źródeł podane wygodnie w jednymi miejscu, to pozostaje kwestia naruszania praw autorskich tych, którzy treści te stworzyli. Teoretycznie powinni mieć oni udział w komercjalizacji własnego wysiłku.

Coraz bardziej złożony staje się też problem "adekwatności" i "aktualności" informacji i publikowanych treści. Lawrence Lessing w "Wolnej kulturze" opisał m. in. fenomen ścierania się dwóch przeciwstawnych nurtów tworzenia treści. Z jednej strony są to ulegające naciskom rynkowym media komercyjne (telewizja, gazety), z drugiej niezależni twórcy treści (blogerzy). Dla mediów komercyjnych uwaga widzów czy czytelników = zyski. Utrata uwagi jest finansowym niebezpieczeństwem, należy więc zajmować się wyłącznie takimi tematami, które generować będą jak największe zainteresowanie. Jeśli uwaga spada, należy zmienić temat, rzucić na jej żer świeży kawałek pachnącego newsem MIĘSA.

Blogerzy, którym nie zależy na "zarabianiu przez klikanie" nie mają potrzeby rzucać się na dany temat lub rezygnować zeń, kiedy zainteresowanie tematem spada lub rośnie. Informacja w blogosferze krąży więc w zupełnie innym rytmie, posiada inny cykl życia. Jak zauważa Lessing: blogerzy "...mogą mieć swoje obsesje, mogą poświęcać cały czas jednej sprawie, mogą być naprawdę poważni. Jeśli jakiś autor zamieści szczególnie interesującą wiadomość, coraz więcej osób będzie tworzyć do niej linki (...) Ludzie czytają to, co jest popularne; a popularne jest to, co zostało wybrane w drodze niezwykle demokratycznego procesu tworzenia rankingów przez osoby równe sobie".
Blogerzy nie ulegają wg niego naciskom finansowym, są niezależni w wypowiadanych sądach, nie dotyczą ich problemy wynikające z koncentracji mediów także pod względem ich własności. Nie muszą reprezentować "spójnego obrazu świata", nie muszą ulegać cenzorskim naciskom, nie potrzebują dopasowywać tonu swojej wypowiedzi czy obszaru zainteresowań do światopoglądu (czy ideologii) preferowanego przez właściciela.

Tracą jednak swoją niezależność, jeśli prawo do wolnej wypowiedzi, jakie daje im internet próbują zamieniać na złotówki, jeny czy dolary. Uwaga czytelników, ilość użytkowników i odwiedzin oraz ich "jakość" staje się celem samym w sobie. Polując na wynik muszą zmieniać profil swoich zainteresowań, łagodzić (lub celowo wyostrzać) opinie, przyciągać coraz więcej odbiorców, na których pierwotnie im nie zależało. W końcu dają się zwieść urokom marketingu afiliacyjnego, czy "delikatnej" sprzedaży poprzez "miękkie" (ale płatne) rekomendacje typu word-of-mouth. Działanie traktowane początkowo jako niegroźny kompromis (dlaczego nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?) zamienia się nie wiedzieć kiedy w agresywny marketing. Nic dziwnego że Federal Trade Commission zainteresowała się już w Stanach opiniami o produktach i usługach pojawiającymi się na blogach czy serwisach w rodzaju FaceBook. Przecież tacy giganci jak Microsoft, Ford czy Pepsi, wydają już dziś miliardy $ na na marketing word-of-mouth i różnego rodzaju obecność w sferze social media. Zgodnie zaś z prognozami rynek ten będzie szybko wzrastał i do 2011 roku osiągnie wartość 3.7 $ mld USD (zob. artykuł: Bloggers Be Warned: FTC May Monitor What You Say). Nie można w żaden sposób dopuścić by był to rynek znajdujący się poza jakąkolwiek kontrolą. Łasi na łatwe zarabianie blogerzy zostaną więc potraktowani, tak jak właściciele wielkich tub medialnych. Ciekawe kiedy sami pogniewają się na Google? Ciekawe po jakie metody będą też sięgać by ciągnąć w górę słupki oglądalności na swoich stronach?

Znalezienie właściwego balansu pomiędzy niezależnością opinii i popularnością nie jest łatwe (jeśli w ogóle możliwe) - niewielu mediom sztuka ta się udaje. I są to zazwyczaj niszowe media o bardzo ograniczonym zasięgu. A w chwili obecnej rządzi popularność, czytaj: "miałkość, bezpieczne opinie i tania sensacja".
Ponieważ jednak "wziąłem reklamę" i mam na blogu banner , na którym chciałbym kiedyś zbić majątek, to muszę na zakończenie dać coś, co zbuduje oglądalność.
Polecam więc np. artykuł: "Zwierzęta dźwigają krzyż co dzień. Bez zmartwychwstania"

Tak na marginesie: życiowa prawda mówi, że nie można mieć ciastka i zjeść ciastka, a temat "ciasteczek" i pogwałcania prywatności to równie ciekawa historia...

środa, 8 kwietnia 2009

Nieautoryzowany wywiad na temat neurmarketingu z Baruchem Spinozą

Z Baruchem (lub jak kto woli Benedyktem) Spinozą umawiamy się w centrum handlowym. Kiedy docieram na miejsce Spinoza siedzi już przy kawiarnianym stoliku. Widzę, że wybrał miejsce, z którego może swobodnie obserwować salon optyczny. Domyślam się dlaczego. Rozpoczynamy więc rozmowę od wciąż dla niego bolesnych j wspomnień.

MS: Miałeś zaledwie 24 lata, gdy zostałeś przez rabina I. Aboaba obłożony klątwą. Kiedy zmuszono cię do opuszczenia Amsterdamu i musiałeś ukrywać się na wsi, czy nie czułeś żalu do swojej gminy albo do kalwińskich pastorów, którzy nie chcieli stanąć w twojej obronie?
Spinoza: Nie dzieje się w naturze nic, co by można przypisać jej wadliwości.
MS: Rozumiem zatem, że wpisujesz te wydarzenia i zachowania ludzi, którzy brali w nich udział w pewną wyższą konieczność i nie chcesz nikogo oceniać.
Przejdźmy więc do głównego tematu naszego spotkania – marketingu, a właściwie neuromarketing i roli badań „neuromarketingowych”. To ostatnio bardzo popularny, a zarazem kontrowersyjny temat. Co sądzisz o podglądaniu ludzkiego mózgu, wykorzystywaniu obrazowania rezonansem magnetycznym, badaniach z wykorzystaniem encefalografii, eye tracking’u albo mierzeniu napięcia powierzchniowego skóry? Czy te i inne podobne metody powinny być w ogóle dozwolone? Czy powinny być stosowane przez marketerów? Wygląda na to, że wykorzystując naukowy postęp chcą za wszelką cenę dowiedzieć się co tak naprawdę myśli i czuje konsument. Czy to jest twoim zdaniem uczciwe?
Spinoza: Jasne jest samo przez się, że umysł rozumie sam siebie tym lepiej, im rozleglejsze jest jego rozumienie Natury.
MS: Chyba każdy rodzaj badań poszerza w jakiś sposób naszą wiedzę o naturze. Chcesz przez to powiedzieć, że wiedza tego rodzaju pozwala nam lepiej poznać samych siebie?
Spinoza: Co nie może być pojęte przez coś innego, musi być pojęte samo przez się. MS: Brzmi to bardzo zagadkowo. Mam też wrażenie, że uchylasz się od jednoznacznej odpowiedzi…
Spinoza: Łatwiej jeszcze dowieść tego przez niedorzeczność zaprzeczenia…
[Mówiąc te słowa Spinoza uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo.]
MS: Zostawmy więc te sofistyczne zagadki i powróćmy do oceny sensowności badań neuromarketingowych. Próba odkrycia tego, co dzieje się w naszym mózgu poza naszą świadomością i wolą wygląda na demoniczną.
Spinoza: Z tego bowiem wynika po pierwsze, że ludzie mają się za wolnych, ile że są świadomi swych pragnień i swego popędu, a przyczyny wywołujące w nich pragnienie i chcenie, ponieważ nie są im znane, nawet we śnie na myśl im nie przychodzą…
MS: No właśnie - sami przecież nie do końca rozumiemy swoje zachowania, nie potrafimy wytłumaczyć skąd biorą się np. zmiany nastroju czy pojawiają pewne emocje. Czy jako badani mamy klucz do rozumienia siebie oddać w ręce tych, którzy chcą go wykorzystać w nieznanym nam celu – tworzenia nowych produktów i nowych reklam, na które będziemy bardziej podatni?
Spinoza: Istotnie, ponieważ tłum pozostaje ciągle jednakowo w stanie nędznym, przeto nie uspakaja się nigdy na długo, lecz skwapliwie zwraca wciąż do czegoś nowego, co go jeszcze nie łudziło.
MS: Niestety masz chyba rację. Nic tak dobrze nie działa na masowym rynku, jak efekt nowości. Co mają jednak począć marketerzy, którzy posiadają jakąś misję – chcą np. dzięki swym produktom poprawić jakość ludzkiego życia?
Spinoza: Mówić stosownie do poziomu umysłowego tłumu i czynić to wszystko, co nie stanowi przeszkody do osiągnięcia naszego celu. Niemały bowiem pożytek otrzymamy od ludzi, dostosowując się według możności do ich poziomu umysłowego.
MS: To bardzo radykalna postawa i wygląda na bardzo cyniczną. Lata spędzone na wygnaniu wywarły chyba na ciebie nie najlepszy wpływ. Mam wrażenie, że do kwestii wolnego wyboru konsumentów (jedna z częstszych mantr marketingowych) także odniósłbyś się nieco pogardliwie?
Spinoza: …samo doświadczenie uczy nie mniej jasno od rozsądku, że ludzie z tej przyczyny uważają się za wolnych, ponieważ będąc świadomi swego działania, nie znają przyczyn, które ich do tego wyznaczają oprócz tego uczy, że postanowienia umysłu nie są niczym innym, jak samymi popędami, które są różne od usposobienia ciała.
MS: Przyłączasz się jak widzę do poglądu niektórych badaczy. Wolna wola zatem nie istnieje?
Spinoza: Kto (…) mniema, że z wolnego postanowienia umysłu mówi, milczy lub coś czyni, ten śni przy otwartych oczach.
MS: Czy pogląd na temat wolnej woli jest konsekwencją przypisywanego twojemu systemowi paralelizmu psychofizycznego? Zjawiska neurologiczne, biologia, fizjologia procesów odbywających się w mózgu działa więc równolegle i niezależnie do tego co się dzieje w umyśle? Nie ma w tym żadnego związku przyczynowo – skutkowego?
Spinoza: Każda rzecz może być ubocznie przyczyną radości, smutku, pożądania…
MS: To brzmi optymistyczne. Zatem nawet jeśli badania neuromarketingowe będą się rozwijać nie grozi nam, czyli konsumentom, że pewnego dnia ktoś będzie nami manipulował i zmuszą do zakupów produktów, których nie potrzebujemy?
Spinoza: Każdy według praw swojej natury koniecznie pragnie lub unika tego, co uważa za dobre lub złe. (…) Z tego wszystkiego okazuje się dążymy, chcemy, pragniemy, pożądamy nie dlatego, że coś mamy za dobre, lecz przeciwnie, dlatego, poczytujemy coś za dobre, ponieważ do tego dążymy, tego chcemy, pragniemy i pożądamy.
MS: Czyli wracamy do jedności natury: natura człowieka jest więc zgodna z pierwotną, wyższą Naturą. Wolna wola byłaby więc po prostu działaniem zgodnym z taką naturą?
Spinoza: Dążność ta, gdy należy do samego umysłu, nazywa się wolą [voluntas], natomiast gdy należy do umysłu i ciała razem, nazywa się popędem [appetitus]. W ten sposób popęd nie jest niczym innym, jak samą treścią człowieka, z natury którego wynika koniecznie to, co służy do jego zachowania i dlatego człowiek jest wyznaczony do działania w tym kierunku.
MS: Czy mógłbyś przy okazji wyjaśnić dodatkowe rozróżnienie jakie wprowadzasz przez pojęcie: cupiditas - pożądanie?
Spinoza: …jest tylko ta różnica, że pożądanie zazwyczaj przypisuje się ludziom, o ile są świadomi swego popędu, i dlatego daje się określić w sposób następujący: pożądanie jest to popęd łącznie ze świadomością tegoż.
MS: Mieliśmy rozmawiać o neuromarketingu, a kończymy na reklamowaniu twojego monistycznego systemu, który na sposób geometryczny, jak to określasz miałby tłumaczyć wszystko. ..
Spinoza: Zadowolenie z siebie jest w rzeczywistości szczytem wszystkich naszych nadziei.
MS: Pozostawiam cię zatem w tym zadowoleniu i dziękuje za rozmowę.

Tak na marginesie: Spinoza nigdy nie wygadywał takich niedorzeczności, choć używał identycznych słów w: „Traktat teologiczno-polityczny” oraz „Etyka. W porządku geometrycznym dowiedziona….”, cytowane za: „Spinoza. Traktaty”, przekł. Ignazy Halpern-Myślicki, Wyd. trzecie, Antyk, Kęty 2000
Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: