poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Obrażeni na Google i obsesje blogerów...

Wielkie koncerny mediowe poczuły się urażone przez Google (zob. artykuł Media giants want to top Google results; Advertising Age , Marzec 2009). Obraziły się także na Googlebota i formułę Pagerank. Oto bowiem okazuje się, ze nie wystarczy być właścicielem uznanej marki tytułu mediowego (np. prasowego czy telewizyjnego) by robot był łaskaw zindeksować stronę z newsami właściwie i umieścić ją w czołówce wyników wyszukiwań.
Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o... reklamę. Wielcy wydawcy są podirytowani tym, że ich wspaniałe serwisy internetowe podawane są dopiero np. na trzeciej, piątej czy jeszcze dalszej stronie wyników wyszukiwań.
Internauta ma więc niewielką szansę nie tylko wejść na serwis i przeczytać informację, ale też kliknąć przy okazji jakiś bannerek czy link sponsorski.
W dodatku sprytny robocik karze także treści płatne (a przecież wydawcy coraz częściej chcieliby także zarabiać za dostęp do swoich serwisów).

Zdaniem wydawców nie jest sprawiedliwy system w którym ci, którzy "pasożytują" na treści tworzonej przez uznanych jej producentów potrafią zarabiać na reklamie więcej, niż sami producenci.
Na zamkniętym spotkaniu (Google's Publishers Advisory Council) obawy swoje na ten temat wyrażali przedstawiciele BusinessWeek, ESPN, Hearst, Meredith, The New York Times, Time Inc oraz The Wall Street Journal.
Nie odniosło to chyba jednak większego skutku, więc przedstawiciel New York Times postanowił w styczniu ujawnić całą prawdę o Google podczas dorocznego, odbywającego się na Florydzie spotkania Online Publishers Association.
Podczas konferencji dla dziennikarzy, przeprowadził na ich oczach multimedialny eksperyment: wpisał w wyszukiwarkę frazy związane z konfliktem w strefie Gazy.
Oczom zebranych ukazały się rezultaty wyszukiwania: nieaktualne już strony BBC z opisami konfliktu, hasło w Wikipedii, wpisy na Twitterze czy antysemicki filmik znaleziony w YouTube. Dużo dalej odnaleźć można było fachową relację dziennikarza Timesa ze strefy konfliktu.

Wydawcy wyrazili więc głęboki żal i zaniepokojenie tym, że nieszczęśni użytkownicy kierowani są przez Wielkiego Wyszukiwacza w miejsca o nieadekwatnej, nieaktualnej treści (miejsca tworzone często przez zupełnych amatorów, czasem wręcz na prywatne blogi!), zamiast wprost na serwisy uznanych i cenionych brandów. Zażądali więc od Google by robot wziął się do prawdziwej roboty i indeksował właściwie - tak by ludzie mogli docierać do "oryginalnych źródeł". Jedynie Michael Wolff z Vanity Fair, dziennikarz i twórca Newser'a (agregatora linków z newsami) nazwał postawę wydawców żałosnym zawodzeniem za utraconym monopolem.
Nie zważając na takie kalumnie urażeni Dostarczyciele Oryginalnych Treści czekają niecierpliwie na kolejne, kwietniowe spotkanie z Google za zamkniętymi drzwiami - być może lobbing tym razem okaże się bardziej skuteczny.

Wydawcy nie zamierzają jednak czekać, aż Google samo ugnie kark, posypie głowę popiołem i zacznie premiować wyniki wyszukiwań w oparciu o to, jak dużą i znaną marką jest twórca treści. Postanowili wziąć sprawy we własne ręce i aktywnie uczestniczyć we wspólnej inicjatywie wydawców (w skład zainteresowanych wchodzą: European Publishers Council, World Association of Newspapers oraz International Publishers Association.). Inicjatywa ta to: ACAP (Automated Content Access Protocol - zob. prezentację). Co daje wydawcom stosowanie ACAP? Przede wszystkim spokój ducha. Protokół zabezpiecza bowiem prawa autorskie w przypadku cytowań treści (zob. wypowiedź Gavina O'Reilly, prezesa World Association of Newspapers).

Fobia wydawców wydaje się jak najbardziej uzasadniona w odniesieniu do ich celów biznesowych. Jeżeli szukając aktualnych informacji i omówień użytkownicy częściej będą trafiać na strony agregujące newsy, blogi czy wręcz "farmy linków", to wpływy z reklam umieszczanych na głównych serwisach informacyjnych okazałyby się mocno zagrożone. Jest to jednak chyba fobia na wyrost. Dobrze prowadzone serwisy uznanych marek nie mają dziś chyba raczej większego problemu z tym by to ich newsy znajdowały się w czołówce wyszukiwań.
(np. wpisanie fraza: "pożar w kamieniu pomorskim" zwraca dziś serwisy: Rzeczpospolitej, wiadomości na Onet.pl, Wp.pl czy Gazety.pl. To właśnie te media podają informacje najbardziej adekwatne do tego tragicznego wydarzenia).

Mam wrażenie, że problem jeszcze nie raz powróci. Każdy dziś chce zarabiać na obecności w sieci. Więc pytanie: czy bardziej uprzywilejowani powinni być ci, którzy treść tworzą czy też ci, którzy ją szybko i sprytnie gromadzą i podają np. w uproszczonej czy skróconej formie? Z drugiej strony optyka Google skonstruowana jest wokół potrzeb użytkownika i jego potrzeb informacyjnych - taka optyka premiuje więc to, co poszukujący chce faktycznie odnaleźć. Jeśli za najbardziej "relewantne" uważa wyrywkowe treści z różnych źródeł podane wygodnie w jednymi miejscu, to pozostaje kwestia naruszania praw autorskich tych, którzy treści te stworzyli. Teoretycznie powinni mieć oni udział w komercjalizacji własnego wysiłku.

Coraz bardziej złożony staje się też problem "adekwatności" i "aktualności" informacji i publikowanych treści. Lawrence Lessing w "Wolnej kulturze" opisał m. in. fenomen ścierania się dwóch przeciwstawnych nurtów tworzenia treści. Z jednej strony są to ulegające naciskom rynkowym media komercyjne (telewizja, gazety), z drugiej niezależni twórcy treści (blogerzy). Dla mediów komercyjnych uwaga widzów czy czytelników = zyski. Utrata uwagi jest finansowym niebezpieczeństwem, należy więc zajmować się wyłącznie takimi tematami, które generować będą jak największe zainteresowanie. Jeśli uwaga spada, należy zmienić temat, rzucić na jej żer świeży kawałek pachnącego newsem MIĘSA.

Blogerzy, którym nie zależy na "zarabianiu przez klikanie" nie mają potrzeby rzucać się na dany temat lub rezygnować zeń, kiedy zainteresowanie tematem spada lub rośnie. Informacja w blogosferze krąży więc w zupełnie innym rytmie, posiada inny cykl życia. Jak zauważa Lessing: blogerzy "...mogą mieć swoje obsesje, mogą poświęcać cały czas jednej sprawie, mogą być naprawdę poważni. Jeśli jakiś autor zamieści szczególnie interesującą wiadomość, coraz więcej osób będzie tworzyć do niej linki (...) Ludzie czytają to, co jest popularne; a popularne jest to, co zostało wybrane w drodze niezwykle demokratycznego procesu tworzenia rankingów przez osoby równe sobie".
Blogerzy nie ulegają wg niego naciskom finansowym, są niezależni w wypowiadanych sądach, nie dotyczą ich problemy wynikające z koncentracji mediów także pod względem ich własności. Nie muszą reprezentować "spójnego obrazu świata", nie muszą ulegać cenzorskim naciskom, nie potrzebują dopasowywać tonu swojej wypowiedzi czy obszaru zainteresowań do światopoglądu (czy ideologii) preferowanego przez właściciela.

Tracą jednak swoją niezależność, jeśli prawo do wolnej wypowiedzi, jakie daje im internet próbują zamieniać na złotówki, jeny czy dolary. Uwaga czytelników, ilość użytkowników i odwiedzin oraz ich "jakość" staje się celem samym w sobie. Polując na wynik muszą zmieniać profil swoich zainteresowań, łagodzić (lub celowo wyostrzać) opinie, przyciągać coraz więcej odbiorców, na których pierwotnie im nie zależało. W końcu dają się zwieść urokom marketingu afiliacyjnego, czy "delikatnej" sprzedaży poprzez "miękkie" (ale płatne) rekomendacje typu word-of-mouth. Działanie traktowane początkowo jako niegroźny kompromis (dlaczego nie połączyć przyjemnego z pożytecznym?) zamienia się nie wiedzieć kiedy w agresywny marketing. Nic dziwnego że Federal Trade Commission zainteresowała się już w Stanach opiniami o produktach i usługach pojawiającymi się na blogach czy serwisach w rodzaju FaceBook. Przecież tacy giganci jak Microsoft, Ford czy Pepsi, wydają już dziś miliardy $ na na marketing word-of-mouth i różnego rodzaju obecność w sferze social media. Zgodnie zaś z prognozami rynek ten będzie szybko wzrastał i do 2011 roku osiągnie wartość 3.7 $ mld USD (zob. artykuł: Bloggers Be Warned: FTC May Monitor What You Say). Nie można w żaden sposób dopuścić by był to rynek znajdujący się poza jakąkolwiek kontrolą. Łasi na łatwe zarabianie blogerzy zostaną więc potraktowani, tak jak właściciele wielkich tub medialnych. Ciekawe kiedy sami pogniewają się na Google? Ciekawe po jakie metody będą też sięgać by ciągnąć w górę słupki oglądalności na swoich stronach?

Znalezienie właściwego balansu pomiędzy niezależnością opinii i popularnością nie jest łatwe (jeśli w ogóle możliwe) - niewielu mediom sztuka ta się udaje. I są to zazwyczaj niszowe media o bardzo ograniczonym zasięgu. A w chwili obecnej rządzi popularność, czytaj: "miałkość, bezpieczne opinie i tania sensacja".
Ponieważ jednak "wziąłem reklamę" i mam na blogu banner , na którym chciałbym kiedyś zbić majątek, to muszę na zakończenie dać coś, co zbuduje oglądalność.
Polecam więc np. artykuł: "Zwierzęta dźwigają krzyż co dzień. Bez zmartwychwstania"

Tak na marginesie: życiowa prawda mówi, że nie można mieć ciastka i zjeść ciastka, a temat "ciasteczek" i pogwałcania prywatności to równie ciekawa historia...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: