Do końca nie było jasne czego można się spodziewać po koncercie Maleńczuka, który odbył się tydzień temu w Kongresowej (13.11.11). Choć program był nieco enigmatyczny – postanowiliśmy zaryzykować. Repertuar okazał się świetnie dobrany (m. in. cała płyta „Wysocki Maleńczuka”) i warto napisać kilka słów o wydarzeniu: Maciej Maleńczuk i Psychodancing w PKiN.
Może na początek o samym miejscu. David Byrne podczas swojego wystąpienia na TED opowiadał o relacji, jaka zachodzi pomiędzy miejscem występu a charakterem i rodzajem wykonywanej muzyki. Trudno zaprzeczyć, że istnieje silny wpływ rodzaju sali, czy sceny koncertowej na sposób grania i śpiewania i odwrotnie pewne utwory i aranżacje wymuszają pasujące do ich specyfiki miejsce.
Kongresowa nie jest idealnym miejscem dla rockowego koncertu (pomijając trudność definicji i wątpliwości w rodzaju: co jeszcze jest rockiem, a co już nim nie jest). Powstała w zupełnie innym celu i zupełnie różnym kontekście. Niewątpliwie jednak od samego początku sala przystosowana była do odbywających się w niej (partyjnych) widowisk.
Maciej Maleńczuk postawił więc na widowiskowość. Występ pomyślany został jako parateatralne przedstawienie, recital śpiewającego aktora z akompaniamentem towarzyszącego zespołu. Był to mix przeróżnych elementów w rodzaju: performance ulicznego barda, pastiszu benefisów z Piwnicy pod Baranami, stylistyki właściwej dla piosenki aktorskiej czy kameralnego wykonywania tzw. „poezji śpiewanej” – a w tym wszystkim „krakowski spleen”. Wszystko to dotyczy pierwszej części koncertu (Wysocki) ponieważ po teatralnym antrakcie rzecz zaczęła się stylistycznie rozsypywać i zgodnie z prawami fizyki wzrastała już tylko entropia.
Po nieco patetycznej inwokacji (hołd dla Wysockiego) zabrzmiały pierwsze mocne akordy „Mikrofonu” (utwór trzeci na płycie).
„Dwa reflektory palą mnie pod żebra,
Lecz będę grać w teatrze, jakże nie grać? (…)”
Bardzo dobry pomysł na otwarcie – taka „szkatułkowa” (a właściwie matrioszkowa) konstrukcja umożliwiła już na początku zamknąć figurę rozpoczynającej się całości. Artysta interpretuje dzieło innego artysty, a treścią tegoż dzieła jest sam występ artysty – zgrabne i uniwersalne, a jednocześnie dramatyczne. Zabieg który jednocześnie buduje napięcie, zapowiada bieg wydarzeń, ale też od razu je interpretuje, usprawiedliwia naturalną tremę czy wszelkie potencjalne niedoskonałości wykonania. Aranżacja utworu dużo ciekawsza niż na płycie – mniej bluesowa, mocniejsza, rozbudowana.
„Mikrofon” (1971) jest zarazem świetnym wprowadzeniem w świat dramaturgii i poezji Wysockiego – malarską (znowu widowiskowość) metaforą, a z drugiej strony analityczną definicją pojęcia „artysta” i próbą opisu jego tragiczno- komicznej roli społecznej.
Podczas całego przedstawienia Maleńczuk w przerwach między piosenkami wielokrotnie odniesie się do postaci Włodzimierza Wysockiego. W żartach, dygresjach (np. o tym jak to Wysocki ignorował tradycyjną strukturę zwrotka, refren, zwrotka…) i anegdotach wyczuć można szacunek i autentyczną fascynację osobowością nieżyjącego geniusza.
Ponieważ Wysocki był przede wszystkim aktorem, Maleńczuk idzie w jego ślady reżyserując i na bieżąco wykonując swój występ. Głównym rekwizytem jest czarny płaszcz-peleryna, który raz przypomina bokserski szlafrok z kapturem (Bokser / Piesnia o sentimentalnom boksjerie) innym razem zamienia się w kamuflaż groteskowego agenta (James Bond / Piesnja pro Dżejmsa Bonda agienta oo7). Ponieważ wszystko zostało już zamknięte w klamrę dowcipnej umowności nie rażą balansujące na granicy kiczu rekwizyty dodatkowe wnoszące do występu jak ryzykowną dosłowność ilustracji (np. wielki nóż w „Ten co wcześniej…” / Tot kto rańsze s nieju był).
Maleńczuk w czarnym płaszczu (czasem kapeluszu) – niczym Aristide Bruand z plakatów Lautreca jest jednocześnie mistrzem ceremonii, magiem sceny i kabaretowym komediantem. Śpiewając „o nędzy, miłości i zbrodni” bawi się konwencją i puszcza do publiki oko – „to tylko jajcarski zgryw, nie bierzcie tego serio”. Widać jednak, że wyraźnie jest przejęty swoją rolą i obawą by przedwcześnie z niej nie wypaść (Straszny dom / dyptyk „Oczi cziornyje” część „Staryj dom”).
Chyba nie do końca tego oczekiwała publiczność. Znaczna jej część przyszła tu raczej posłuchać wcześniejszych dokonań piosenkarza (no, może pokołysać się przy „Ostatniej nocce”) a tu Maleńczuk konsekwentnie funduje jej Wysockiego. Artysta jednak w nosie ma nastroje publiczności – o czym daje jej do zrozumienia. Jest plan i należy się go trzymać. Zniecierpliwionym obiecuje, że stare piosenki pojawią się w drugiej części.
Więzienna anegdota o koledze w gipsie poprzedza Gips (Bałłada o gipsje), wykonując Czerwone zielone (Krasnoje zjelienoje) Maleńczuk gra na banjo, znakomicie brzmi utrzymane w klimacie kolekcji Pinacolada Neutralne tango (Piesnja o neutralnoj połasje) czy dixielandowa interpretacja Moskwa Odessa (Moskwa Odiessa). Dużo lepsze i bogatsze aranżacyjnie, niż to znajdujące się na płycie, jest Swobodne spadanie (Zatiażnoj priżok) – wkład perkusisty, wiejący grozą i gorzką ironią Straszny dom oprawiony zostaje odpowiednią grą światła.
Wielkim finałem pierwszej części – podobnie jak na płycie – są „Manekiny” (pisałem o tym utworze w "Troszczmy się o manekiny"). Maleńczuk „ostrzega”, że wykona wszystkie 21 strof (ciekawa dygresja na temat problemów Wysockiego z urzędem cenzury) i obietnicy dotrzymuje. W tym przypadku, fakt, że na tej samej scenie koncerty dawał Procol Harum dodawać może wykonaniu dodatkowego smaku.
Słowa uznania dla Psychodancing w składzie: Grzegorz Stasiuk – klawisze, Jakub Frydrych – gitara, Maciej Muraszko – perkusja, Andrzej Laskowski – gitara basowa (a wszyscy również chórki). Znalazło się nawet miejsce na typowo koncertowe partie solowe więc każdy z muzyków mógł zaprezentować swój warsztat i artyzm.
Druga część koncertu dedykowana była najwyraźniej „starym babom”, którym Maleńczuk nie omieszkał przypomnieć, że coraz częściej je widzi je na swoich koncertach. Najmocniejszym punktem było chyba „Niech żyje wojna” – a to głównie za sprawą choreografii świetlnej. Skoro już znalazły się reminiscencje, to szkoda, że zabrakło „Ach proszę Pani”.
Tak na marginesie: podczas koncertu odbyła się również ceremonia wręczenie artyście i zespołowi Platynowej Płyty za album „Wysocki Maleńczuka” (sprzedano ponad 30 tys. egzemplarzy). To ciekawe ponieważ odnieść można wrażenie, że płyta raczej nie zaistniała silnie na rodzimym rynku medialnym. Albo coś przegapiłem, albo miałem pecha ponieważ nie słyszałem piosenek z albumu w największych rozgłośniach radiowych – o teledyskach nie wspominam. Widocznie jednak również w tym przypadku obowiązuje sprawdzone marketingowe prawidło – dobry produkt nie potrzebuje krzykliwej reklamy, klienci znajdą go sami.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Może na początek o samym miejscu. David Byrne podczas swojego wystąpienia na TED opowiadał o relacji, jaka zachodzi pomiędzy miejscem występu a charakterem i rodzajem wykonywanej muzyki. Trudno zaprzeczyć, że istnieje silny wpływ rodzaju sali, czy sceny koncertowej na sposób grania i śpiewania i odwrotnie pewne utwory i aranżacje wymuszają pasujące do ich specyfiki miejsce.
Kongresowa nie jest idealnym miejscem dla rockowego koncertu (pomijając trudność definicji i wątpliwości w rodzaju: co jeszcze jest rockiem, a co już nim nie jest). Powstała w zupełnie innym celu i zupełnie różnym kontekście. Niewątpliwie jednak od samego początku sala przystosowana była do odbywających się w niej (partyjnych) widowisk.
Maciej Maleńczuk postawił więc na widowiskowość. Występ pomyślany został jako parateatralne przedstawienie, recital śpiewającego aktora z akompaniamentem towarzyszącego zespołu. Był to mix przeróżnych elementów w rodzaju: performance ulicznego barda, pastiszu benefisów z Piwnicy pod Baranami, stylistyki właściwej dla piosenki aktorskiej czy kameralnego wykonywania tzw. „poezji śpiewanej” – a w tym wszystkim „krakowski spleen”. Wszystko to dotyczy pierwszej części koncertu (Wysocki) ponieważ po teatralnym antrakcie rzecz zaczęła się stylistycznie rozsypywać i zgodnie z prawami fizyki wzrastała już tylko entropia.
Po nieco patetycznej inwokacji (hołd dla Wysockiego) zabrzmiały pierwsze mocne akordy „Mikrofonu” (utwór trzeci na płycie).
„Dwa reflektory palą mnie pod żebra,
Lecz będę grać w teatrze, jakże nie grać? (…)”
Bardzo dobry pomysł na otwarcie – taka „szkatułkowa” (a właściwie matrioszkowa) konstrukcja umożliwiła już na początku zamknąć figurę rozpoczynającej się całości. Artysta interpretuje dzieło innego artysty, a treścią tegoż dzieła jest sam występ artysty – zgrabne i uniwersalne, a jednocześnie dramatyczne. Zabieg który jednocześnie buduje napięcie, zapowiada bieg wydarzeń, ale też od razu je interpretuje, usprawiedliwia naturalną tremę czy wszelkie potencjalne niedoskonałości wykonania. Aranżacja utworu dużo ciekawsza niż na płycie – mniej bluesowa, mocniejsza, rozbudowana.
„Mikrofon” (1971) jest zarazem świetnym wprowadzeniem w świat dramaturgii i poezji Wysockiego – malarską (znowu widowiskowość) metaforą, a z drugiej strony analityczną definicją pojęcia „artysta” i próbą opisu jego tragiczno- komicznej roli społecznej.
Podczas całego przedstawienia Maleńczuk w przerwach między piosenkami wielokrotnie odniesie się do postaci Włodzimierza Wysockiego. W żartach, dygresjach (np. o tym jak to Wysocki ignorował tradycyjną strukturę zwrotka, refren, zwrotka…) i anegdotach wyczuć można szacunek i autentyczną fascynację osobowością nieżyjącego geniusza.
Ponieważ Wysocki był przede wszystkim aktorem, Maleńczuk idzie w jego ślady reżyserując i na bieżąco wykonując swój występ. Głównym rekwizytem jest czarny płaszcz-peleryna, który raz przypomina bokserski szlafrok z kapturem (Bokser / Piesnia o sentimentalnom boksjerie) innym razem zamienia się w kamuflaż groteskowego agenta (James Bond / Piesnja pro Dżejmsa Bonda agienta oo7). Ponieważ wszystko zostało już zamknięte w klamrę dowcipnej umowności nie rażą balansujące na granicy kiczu rekwizyty dodatkowe wnoszące do występu jak ryzykowną dosłowność ilustracji (np. wielki nóż w „Ten co wcześniej…” / Tot kto rańsze s nieju był).
Maleńczuk w czarnym płaszczu (czasem kapeluszu) – niczym Aristide Bruand z plakatów Lautreca jest jednocześnie mistrzem ceremonii, magiem sceny i kabaretowym komediantem. Śpiewając „o nędzy, miłości i zbrodni” bawi się konwencją i puszcza do publiki oko – „to tylko jajcarski zgryw, nie bierzcie tego serio”. Widać jednak, że wyraźnie jest przejęty swoją rolą i obawą by przedwcześnie z niej nie wypaść (Straszny dom / dyptyk „Oczi cziornyje” część „Staryj dom”).
Chyba nie do końca tego oczekiwała publiczność. Znaczna jej część przyszła tu raczej posłuchać wcześniejszych dokonań piosenkarza (no, może pokołysać się przy „Ostatniej nocce”) a tu Maleńczuk konsekwentnie funduje jej Wysockiego. Artysta jednak w nosie ma nastroje publiczności – o czym daje jej do zrozumienia. Jest plan i należy się go trzymać. Zniecierpliwionym obiecuje, że stare piosenki pojawią się w drugiej części.
Więzienna anegdota o koledze w gipsie poprzedza Gips (Bałłada o gipsje), wykonując Czerwone zielone (Krasnoje zjelienoje) Maleńczuk gra na banjo, znakomicie brzmi utrzymane w klimacie kolekcji Pinacolada Neutralne tango (Piesnja o neutralnoj połasje) czy dixielandowa interpretacja Moskwa Odessa (Moskwa Odiessa). Dużo lepsze i bogatsze aranżacyjnie, niż to znajdujące się na płycie, jest Swobodne spadanie (Zatiażnoj priżok) – wkład perkusisty, wiejący grozą i gorzką ironią Straszny dom oprawiony zostaje odpowiednią grą światła.
Wielkim finałem pierwszej części – podobnie jak na płycie – są „Manekiny” (pisałem o tym utworze w "Troszczmy się o manekiny"). Maleńczuk „ostrzega”, że wykona wszystkie 21 strof (ciekawa dygresja na temat problemów Wysockiego z urzędem cenzury) i obietnicy dotrzymuje. W tym przypadku, fakt, że na tej samej scenie koncerty dawał Procol Harum dodawać może wykonaniu dodatkowego smaku.
Słowa uznania dla Psychodancing w składzie: Grzegorz Stasiuk – klawisze, Jakub Frydrych – gitara, Maciej Muraszko – perkusja, Andrzej Laskowski – gitara basowa (a wszyscy również chórki). Znalazło się nawet miejsce na typowo koncertowe partie solowe więc każdy z muzyków mógł zaprezentować swój warsztat i artyzm.
Druga część koncertu dedykowana była najwyraźniej „starym babom”, którym Maleńczuk nie omieszkał przypomnieć, że coraz częściej je widzi je na swoich koncertach. Najmocniejszym punktem było chyba „Niech żyje wojna” – a to głównie za sprawą choreografii świetlnej. Skoro już znalazły się reminiscencje, to szkoda, że zabrakło „Ach proszę Pani”.
Tak na marginesie: podczas koncertu odbyła się również ceremonia wręczenie artyście i zespołowi Platynowej Płyty za album „Wysocki Maleńczuka” (sprzedano ponad 30 tys. egzemplarzy). To ciekawe ponieważ odnieść można wrażenie, że płyta raczej nie zaistniała silnie na rodzimym rynku medialnym. Albo coś przegapiłem, albo miałem pecha ponieważ nie słyszałem piosenek z albumu w największych rozgłośniach radiowych – o teledyskach nie wspominam. Widocznie jednak również w tym przypadku obowiązuje sprawdzone marketingowe prawidło – dobry produkt nie potrzebuje krzykliwej reklamy, klienci znajdą go sami.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz