niedziela, 30 maja 2021

Czego mnie nauczył łysy staruszek Rossmann?

Jeśli chcesz zrobić coś dobrze, musisz pozwolić działać dziecku, które masz w sobie. Moje życiowe motto brzmi: rób wszystko z lekkością. Bo kto jest zachłanny i zawzięty, ten już przegrał. Dziecko w sobie mam do dzisiaj. To, że jestem niepoważnym cielęciem, któremu powaga życia działa na nerwy, jest z pewnością faktem ogólnie znanym.”; Dirk Rossmann.

    Lubię słuchać i czytać mądrych ludzi. A prawdziwa, życiowa mądrość przychodzi z wiekiem. Kiedy więc czytam wspomnienia 75-cio latka, który w dodatku z niczego potrafił stworzyć imperium drogeryjne, to każde słowo i zdanie czytam bardzo uważnie. Niektóre czytam kilkakrotnie. I jestem bardzo wdzięczny autorowi, że zechciał ze mną, przypadkowym czytelnikiem, podzielić się swoją historią.
    Czuję też od pierwszej strony, że jest to autentyczne, a nie pisane np. na potrzeby self PR.
    Jednocześnie jest to gatunek literacki, za którym przepadam: swobodna gawęda, gładko snująca się opowieść pełna anegdot, przypadkowych impresji, refleksji, zadumy czy intymnych wyznań – takie „confession” – otwarte „spowiadanie-Się”.
    „SIĘ” podkreśliłem celowo, ponieważ Rossman jest głęboko świadomy siebie i własnej jaźni. Być może w jakimś stopniu przyczyniła się do tego psychoterapia indywidualna i terapia grupowa, w jakich brał udział i o czym wiele pisze – być może przyspieszyło to proces kształtowania się jego osobowości i integracji. Bo nawet śledząc zapis wątków autobiograficznych można ten proces śledzić.
    Rossman dokonuje tu więc ciekawego zabiegu (nie zakładam, że jest to zabieg świadomy). Jest z jednej strony uwodzącym gawędą-narratorem, który uczy i bawi „publiczność” sztuką storytellingu, z drugiej zaś jest meta-analitykiem – podmiotem uważnie słuchającym opowieści i wyciągającym z niej wioski i naukę. W tym celu „meta-analityk” zatrzymuje się co pewien czas na chwilę, dokonuje syntezy i wglądu i dopiero bogatszy mądrością tego doświadczenia zezwala „gawędziarzowi-narratorowi” aby dalej snuł przerwany wątek. No i to jest niezła sztuczka!:-) Taki „trick”, mało kto potrafi wykonać. Do tego potrzebna jest wiedza, doświadczenie i to „coś”, pewien irracjonalny, wręcz magiczny składnik. Notabene Rossmann uwielbia magię – bo „magia łączy ludzi” – jak pisze. Sponsoruje też magię – przez lata wspierał finansową słynną dziś grupę prestidigitatorów Die Ehrlih Brothers (podczas pokazów na imprezach integracyjnych dał się nawet przepiłować na pół i wystrzelić z armaty).
    Można by wiec na pozór sądzić, że Rossman-autor jest trochę takim archetypicznym „Magiem”. No ale trzymając się istoty jungowskich rozważań takiego archetypu przecież nie ma – jest po prostu Trickster. Trickster zna sekrety magii („alchemii” przemian), ale w sposób błazeńsko-poważny dokonuje czegoś więcej – zmieniając błyskawicznie perspektywy pokazuje jak faktycznie wygląda całość – wyższy porządek. Poprzez głęboki wgląd pozwala wznieść się wyżej, by odsłonić pełny obraz rzeczywistości. Tej, w której nie ma już „ja”, „ona” „on”, „to” – rzeczywistości, w której jaźń utożsamia się z bytem.
W tym sensie „wyznania” Rossmana to książka prawdziwie filozoficzna. Jest tu introspekcja, jest fenomenologia i próby heterofenomenologii. Choć autor „zawodowo” filozofią się nie zajmuje (ukończył jedynie szkołę powszechną) to na tym polu jest w zasadzie erudytą. W książce opowiada zresztą o swoich fascynacjach literaturą Goethego, Schopenhauera i Nietzschego czy o zainteresowaniach psychologią – o tym jak duży wpływ wywarły na nim dzieła Ericha Fromma, Irvina Yaloma, Ruth Cohn czy Schulza von Thuna.
    Pod względem gawędziarskiej szczerości, w sposobie i formie pisania Rosssman przypomina mi nieco innego Trickstera – twórcę terapii prowokatywnej – Franka Farelly (mam tu na myśli autobiograficzną książeczkę Farelly’ego „Ja i Bóg”) Podobną zresztą formułę, jeśli chodzi o sam tytuł i pewne elementy zastosował legendarny szczwany lis i „Mag” reklamy David Ogilvy („Wyznania człowieka reklamy”).
    „…I wtedy wspiąłem się na drzewo” to bez wątpienia także przykład literatury pięknej. A ponieważ zakładam, że wielu czytelników tego wpisu w tym momencie puka się pewnie w czoło (może nawet po raz kolejny) np. z niedowierzaniem albo z zażenowaniem, wyjaśniam od razu co mam na myśli. W definiowaniu piękna zupełnie wystarczająca wydaje mi się definicja Arystotelesa – piękne (estetyczne) jest, to co sprawia nam przyjemność. A książkę Rossmana czyta się z wielką lekkością i przyjemnością – jest więc miłym doświadczeniem – zarówno dla „jaźni doznającej” (experiencing self), jak i dla „jaźni wspominającej” (nie pamiętam jak się tłumaczy „remembering self”, możliwe, że inaczej…).
    Reasumując – gatunek literacki, którego przykładem jest książka Rossmana, to moim zdaniem najbardziej wartościowa – a jednocześnie najtrudniejsza forma pisania. Autor musi bowiem spełniać w tym przypadku kilka warunków:
1. Bogate doświadczenie życiowe (różnorodność i intensywność przeżyć).
2. Dojrzałość emocjonalna i wysoki stopień wewnętrznej integracji osobowości.
3. Świadomość siebie i wgląd.
4. Odwaga odsłonięcia się (takie „The power of vulnerability” wg Brene Brown)
5. Łatwość operowania „dialogiem wewnętrznym”.
6. Empatia, życzliwość i poczucie humoru.
    Dopiero dzięki temu krótkie formy – nawet te lapidarne, zawierają łatwo podaną syntezę głębszej mądrości i lekcje płynące z życiowego doświadczenia.
Patrząc na tą listę pomyślałem właśnie, że najważniejszy i najtrudniejszy zarazem jest chyba warunek nr 4 – odwaga i umiejętność pokazania swojej słabości – obnażenie „słabego punktu”, metaforycznej „pięty Achillesa”, którą każdy posiada płycej lub głębiej skrywaną.
Być może to sprawia, że najlepsi komicy i stand-uperzy („Błazen” to przecież inna twarz Trickstera) to ci, którzy szczerze śmieją się z samych siebie – własnych słabości, traum, „blizn” czy lęków (rozpaczliwie i skrajnie tragiczną postać clowna ilustruje z kolei np. filmowy „Joker”). To dzięki wglądowej auto-ironii publiczność otrzymuje dar w postaci katharsis – oczyszczającego śmiechu. Ze śmiechu można się nawet popłakać – może dlatego, że skrywa, a zarazem odsłania wylane łzy? Te dwie skrajności (uśmiechnięta i płacząca maska symbolizujące teatr antyczny) figura Trickstera ukazuje jednocześnie. Podobną w istocie twarz: ufnego i krotochwilnego dziecka, a jednocześnie dojrzałego mędrca, takie radośnie-współczujące oblicze ma figura każdego wielkiego nauczyciela: np. ikona Buddy, postać Dalajlamy czy nieżyjącego Jana Pawła II.

Jaką lekcję wyniosłem z tej lektury dla siebie?
    Czytając Rossmana uzmysłowiłem sobie, co jest dla mnie największą blokadą w pisaniu. Bo pisać lubię, ale czuję, że wciąż jest to mocno nieudolne. Przeglądając zresztą książki, jakie udało mi się opublikować mam więcej niż mieszane uczucia.
Zdarzały mi się jakieś sensowne akapity, ale generalnie to jakieś wodolejstwo. Nie udało mi się też dotychczas odnaleźć odpowiedniej formy. Z jednej strony ciągnęły mnie teoretyczne rozważania nt. marketingu, marek i komunikacji (a na polu akademickiej teorii jestem wciąż zbyt słaby i nie miałem nawet determinacji, by po studiach doktoranckich otworzyć przewód i zrobić doktorat). Z drugiej strony, pociąga mnie filozofująca introspekcja. Nie potrafię jednak nadać jej właściwego kształtu. Być może dlatego, że albo próbowałem ją skrywać pod pozorem wspomnianych dywagacji, albo maskowałem pseudoliteracką metaforą (to ostatnie skończyło się porażką, gdy próbowałem pisać niby-powieści). Wdzięczny więc jestem wszystkim wydawnictwom, które odrzuciły moje dwie ostatnie książki, bo upewnia mnie to w stwierdzeniu, że nie tędy droga.
    Najbardziej więc blokują mnie dwa punkty z powyższej listy: 4 i 6 (pozostałe mam wrażenie spełniam w jakimś stopniu – tak o tym przynajmniej myślę; nawet pkt. 6 czasem mi się zdarza).
Co do pkt. 2 każdego dnia staram się nad tym pracować i mam też coraz większe przeświadczenie, że to właśnie czas może być wielkim sprzymierzeńcem. Być może za 15 albo 25 lat w naturalny sposób dojrzeję do tego kim jestem, czym i w jaki sposób mogę się podzielić – bo intuicja podpowiada mi, że wciąż mógłbym coś sensowego, albo inspirującego przekazać. W tym sensie cieszy mnie i pociąga własne starzenie się.
Co do pkt. 4. to jednak chyba właśnie: „da liegt der Hund begraben”, jakby mógł powiedzieć Rossmann. Chyba po prostu wciąż nie potrafię się autentycznie „odsłaniać”. To zaś wiąże się zapewne z pkt. 2 – wymaga emocjonalnej dojrzałości, samoświadomości i integracji. I tu pewnie długa jeszcze droga przede mną. Ale lubię podróżować, więc już to bycie w drodze mnie cieszy.
    Być może bywam też wciąż zbyt niecierpliwy i surowy dla „dziecka, które mam w sobie” cytując Rossmanna? Dziś pewnie mniej niż kiedyś, ale wciąż mi się to zdarza. Może czas by w końcu przestać mu włazić na ambicję i poganiać by np. napisało kolejną książkę, a pozwolić się po prostu bawić – z lekkością.

I tak oto działa (przynajmniej na mnie) ten specyficzny gatunek literacki, którego przykład znalazłem przypadkowo przy kasie w pobliskim „rossmanie” za jedyne 36,99 zł. Usiadłem do laptopa by napisać kilka słów o charyzmatycznym twórcy jednej z najsilniejszych marek retail, o tym jak osobowość założyciela kształtuje DNA brandu, o przewadze konkurencyjnej pierwszych drogerii samoobsługowych, o znaczeniu i symbolice logotypu, o roli działań CSR (np. program ubóstwa menstruacyjnego) itd. itp. Kończę zaś na amatorskiej autoanalizie (chciałbym mieć chociaż nadzieję, że bardziej na kozetce Woody Allena, niż Freuda).
    Przeglądam akapity powyżej i widzę, że wyszedł z tego rozwodniony bigos. Mój „wewnętrzny krytyk” demonicznie zaczyna szeptać, że „brakuje tu jakiejś tezy”, że „za ciężkie i niestrawne, za dużo tu patosu”, że „narcystyczne i za dużo aroganckiego mądralenie „Się” na tematy, o których się nie ma zielonego pojęcia”, że „nie ma key message”, że „z interpunkcją i gramatyką to waćpan na bakier – sczytuj teraz i poprawiaj wszystko od początku”. Rozpędza się bestia.
    Przekorne „dziecko wewnętrzne” śmieje się z niego: „No i co z tego - a mnie się podoba!”, „To była dobra zabawa – fajna żonglerka!” „A daj sobie spokój ze sczytywaniem i korektą – to dobre dla dorosłych, wiesz takich w okularach, a ja twoje tak rano schowałem, że do tej pory nie możesz znaleźć. Ha ha ha!”. No faktycznie nie mogę.
No i komu w tej sytuacji zaufać?:-)

P.S.
Dla zainteresowanych: za napisanie 10 700 znaków peanów pochwalnych (ktoś to przecież może i tak to odczytać) na temat książki i wielokrotnego placementu marki w infuencerskim wpisie nie dostałem nawet złamanego feniga (tak, tak i”nfluencerskim”, – bo zasięgi są co prawda mizerne, ale za to jakich mam czytelników! Wiem doskonale – bo to sami znajomi.) A moim zdaniem powinienem coś dostać (no chociaż jakieś kupony, próbki, sample marek własnych czy coś). Mówię więc otwarcie, że jeśli tak to ma dalej wyglądać, to nie będę w kolejnym wpisie zachwalać zupełnie darmowego magazynu „Skarb” (nr 2/2021), gdzie jest wywiad z Dirkiem Rossmannem na temat jego nowej książki – thrillera katastroficznego pt. „Dziewiąte ramię ośmiornicy”.
Z tego zaś, co można wyczytać między wierszami producenci filmowi już niebawem zrobią z tego serial – może nawet będzie na Netfliksie! Ale o serialu też wtedy nie napisze ani słowa. W końcu czas to pieniądz. Dirk coś o tym wie najlepiej.



poniedziałek, 2 listopada 2020

List do Jaśnie Wielmożnego Pana Jarosława (trochę współczucia, do diaska!)

Jaśnie Wielmożny Panie Jarosławie,

w pierwszych słowach mego listu tuszę, żem zastał Waszmość w dobrym zdrowiu. Bo jak mawia moją Babka, która mając dziewięć dziesiątek roków dziarska jest wciąż i żwawa (choć głucha): „Zdrowie jest najważniejsze”. Dodaje też tajemniczo: „Nie za nas się zaczęło i nie za nas się skończy”. Ale niewiasty ponoć lubują się w tajemnicach. 

Mamć więc nadzieję, że zdrowie Wielmoży dopisuje, regularnie badają Waspanowi prostatę, ciśnienie i cukra mierzą. Nadzieję mam takoż, że regularnie i jak zwykle umywasz Pan ręce, zakładasz przy tem cocullo i dystansa zachowujesz, jak zalecają doktory. Zresztą samć Pan jest doktor to wie jak jest i być należy.

Pozwoli Waszość, że się przedstawię. Podobnie, jak Pan człekiem jestem majętnym i smak dobry posiadającym. Bogactwem mem i darem jest, że pod rządem Wielmoży żyć mi dane, a gustum żem po Babcem napomkniętej odziedziczył. Nauczyła mnie ona tradycyjnych sztuk kilku. Z wikliny więc koszę wyplatać potrafię, a i Pan jako mniemam pleść umie bo sztuka to zacna i życie ułatwia.

Zapyta Jaśnie Pan zapewne: a pocóżem pióro dziś umoczyć raczył? Otóż słuchy mię doszły coby niepokój w sercu Wielmoży zagościł; niespokojność tumultem tłuszczy powodowana. A poruszony spiritus w naszym wieku (wie Waść co mam na myśli) apopleksyji sprzyja, a i podagry bóle ponoć wywołuje. 

Jako wierny poddany i sługa Waćpana uniżony słów kilka otuchy przesyłam więc przez umyślnego o błogosławieństwo i odpust przy okazji się upraszając.

Rozumiemć ja dobrze frasunek Jaśnie Pana. Waść Brata przeca umiłowanego utracił – pokój jego duszy. Bliźniak ci on był, a to jakobyś Pan duszy swej własnej i ciała połówkę utracił. Marna część tedy z człowieka się ostaje i kirem czarnym serce ból przesłania. Mam ci ja brata zrodzonego, niewyskrobanego – na emigracyji on teraz rzemiosło swe dzięki Waszmości uprawiać może. I jakoby pomyślę jeno, że w tragedyji jakowejś Pan Nasz w zastępy powołać by go kazał, to aże mnie pot zimny oblewa i ciało me drętwieje. I ziemskiej sprawiedliwości wszelkiemi dostępnemi mnie maluczkiemu środkami bym szukać ruszył, co by winni śmierci jego przykładnie zawiśli. 

Człek więc jak Asan tak ciężko doświadczon żałobne łzy latami lać musi. Pociechą to nijaką być nie może, ale słowa mistrza Jana z trenów ostatnich niechaj jakowąś otuchą marną tu będą:

„Pańska ręka mię dotknęła,

Wszystkę mi radość odjęła.

Ledwie w sobie czuję duszę..."

Na koniec zaś mawia poeta i radzi: „Ludzkie noś; jeden jest Pan smutku i nagrody”.

Ale nie tylko wyrok niezbadany (wciąż) ten niebiański serce Twe Wćmość i rozum psowają. Jakomć w diariuszu heretyków przypadkiem wypatrzał tumult w stolicy nie tylko ciżba ciemna czyni, ale i biesa głosem wiedźmy rozjątrzone. Pan Bóg zachowaj nas od Mefista! Jeślić to prawda i niecne Belzebuba knowania czarownic tłumy pod locum twe wiodą, to modlitwa moja cicha ratunku Waszmości dać nie zdoła.

Językam więc zaciągnął u alchemika wiejskiego, co w Padwie i u jezuitów nauki pobierał. Dumał ci on wielce nad fenomenum owem i remedijum takowe zalecił. Winieneś Asan pale brzozowe zakupić i służbom nakazać co by je naostrzyli łacnie. Wiedźmy co w furyji najbardziej zawzięte niechaj odarte z odzienia i w łańcuch pokutny zakute zostaną, a pale te niechaj traktem ciągną. I krzyże niechaj same z nich wiążą. A jakoż krzyż święty nasz Pański zawiążą, to niechaj borsuczem sadłem, pieprzem i laudanum czubki smarują i nieachaj zlizują pod groźbą łamania kołem. Modlitwę przy tem do Maryji Panny Zawsze Dziewicy Patronki naszej, Obrończyni i Bogarodzicy niech wnoszą. I niechaj później bruszą. A ty poczywaj.

Tyś Waćpan już roków nadto przeżył. Spokoju ci teraz najwięcej trzeba i o przejściu na pensione zasłużone czas myśleć. Czynu wielkiego Tyś jednak człek i do działań skory. Toć rozumiem, że w komnatach zimnych nie spoczniesz, gdzie ino szczur z kotem harcują. Dziad mój Stanislavus – świeć Panie nad jego duszą – kiedy go siły upuszcać poczęły i obowiązki w cechu zaniechać musiał podobne miał naonczas quaestio.

Rybami w stawach się tedy zajął, a i mnie maluczkiego nad wodę zaciągał cobym poza pleceniem z wikliny inne novum zapoznał. Nie w smak mi była ta przygoda, jakoż ryba zimna i śliska. Mękę robactwu i jej samej zadawać nie po myśli mej było. Jakoż nie była ryba symbolem Jezusa Chrysta Zbawiciela naszego?

Tyś człek pobożny i prawy mniemam zatem, że takowoż wędziska nie ułapisz bo herezją i grzeszną torturą się nie parasz – od tego ostatniego masz przeca Asan katów usłużonych.

Inną jednak dziad mój pasyję napotkał. Machine on umyślną od Żyda zakupił – motociclum na to szelmowskie organum mawiają. Całemi dniami potrafiłć on rozbierać to apparatibus i na nowo komponować. Jamci mu jako urwis i pacholęcie jeno instrumenta donosił i sadzę z okopconych części przecierał.

Tyś jest Waćpan wielki analityk i jasny jest wciąż - niczym słowa Chrystusa Pana naszego - Twój intelectus. Tyś w księgach uczony i rozbiór gramatyczny Ci bez trudu idzie. Tyś już nie jedną res chyżo i dokumentnie na części rozebrał.

Takowom myśl zatem sługa Twój wierny i uniżony podsunąć Ci się waży. A i białogłowy okiem pożądliwem z ukradka zerkają na patrona z trybunału, co na oklep ujeżdżać potrafi.

Rzecz insza, że w pamięć mą słabowitą słowa Acana zapadły i dzwonią, słowa com je wyczytał w Merukriuszu Polskim:

„W pierwszym dniu urzędowania powiedziałem mojemu rzecznikowi, żeby nawet nie próbował mnie namawiać, bo nie będę jeździł po kinderbalach, nie będę publicznie jeździł quadem - choć prywatnie to lubię. Ale podkreślam: prywatnie”.

Daruj więc już sobie Wasza Miłość, Podatuj sobie te odrobinum prywaty i luksusu. Jesteś tego wart - ze szechmiar.

Tu zmierza ma epistoła do verbum finitum, bo żołdaków rozochoconych jazgot i szablek pobrzękowania larum nieznośne czynią myśl mą wątłą mieszając srodze. 

Bóg niechaj będzie z Tobą Jaśnie Panie i Maryja Matka Boża, której opiece polecam Twą duszę umęczoną i ciało. A ciało, czego raz jeszcze życzę niechaj jak najdłużej zdrowe i krzepkie się pozostawa. Cobyś latek najmniej tyle, co Babka moja użył i po łez ziemskim padole jak najdłużej chodził Ci życzę. Koronkę błagalną na kolanach przed Panną Jasnogórską za Ciebie i bliskich Twoich dziś zaniosę. 

Pan z Wami.

Podpisywać się pozwól Waćpan nie będę.

Mam nadzieję, że zgadniesz moje imię.

Post Scriptum.

A na pociechę, kiedyś ciosami fortuny zewsząd doświadczon przesyłam Ci przez gońca pieśń od trubadura wędrownego zasłyszaną. Każ mu jeno niechaj solidnie sprężynę na lirze korbowej naciągnie, jak ci ją nucić pocznie.

Niechaj ból Twój, większy niż mój złagodzą jej słowa. Uważnie się w nie wsłuchaj, gdy spożywać będziesz ostatnią wieczerzę. Ostatnią, bo na tą dzisiejszą list pewnie dotrzeć nie zdoła (zresztą czasy i odmiany przez tą łacinę na ulicach wciąż mi się mieszają).

Chleba i wina niechaj na biesiadzie Ci nie zbraknie. Gońcowim wręczył 30 srebrników, co by jadła dokupił, jak skąpo. Jeśli uznasz, że to gorsząca obraza Uczuć, to każdy Twój wyrok przyjmę twardy, przed mocą Twoją się ukorzę. I chętnie dam się powiesić za nogi na grodzkich murach. Uprzedzam jednak, żem Twój stronnik i konserwatysta - nie golę się zatem pod pachami. Więc, jak członki me połamane luźno już zwisną, to zgorszenie jeszcze większe być może.

Bądź więc wola Twoja.




niedziela, 1 listopada 2020

Efekt torowania, czyli dlaczego nie powinniśmy zakładać czarnych masek.


Efekt torowania, czyli dlaczego nie powinniśmy zakładać czarnych masek.


W pewnym klasycznym już eksperymencie psychologicznym prowadzonym przez Johna Bargh’a, Marka Chena i Larrę Burrows uczestnicy otrzymali zadanie ułożenia z rozsypanki słownej całego zdania. Jedna grupa badanych otrzymała w zestawie takie słowa jak np.: „niegrzeczny”, „denerwujący”, „intruz”, „agresywny”. W grupie drugiej były to: „honor”, „uprzejmy”, „wrażliwy” czy „grzeczny”. Kiedy badani sądzili, że eksperyment dobiegł końca przechodzili do drugiej sali, gdzie czekało na nich inne zadanie. Osoba prowadząca próbowała wytłumaczyć to zadanie mało rozgarniętemu uczestnikowi (był to podstawiony pomocnik eksperymentatora). I tu następowały najciekawsze reakcje. Otóż cierpliwość szybciej (już po 5,5 min.) kończyła się w grupie, która otrzymała wcześniej „niegrzeczny zestaw” – tu badani szybciej przerywali prowadzącemu pytając co właściwie mają dalej robić. Grupa pracując wcześniej z zestawem „grzecznym” wytrzymywała dłużej (9,3 min).

Jeszcze ciekawsza była druga faza eksperymentu, w której część uczestników pracowała nad zestawem, w którym znajdowały się słowa: „Floryda”, „bingo”, „pradawny”. Badaczy, jak już się można domyślić, nie interesowało to, co ułożą uczestnicy, ale w sposób w jaki będą się zachowywać po opuszczeniu sali. Otóż mierzono czas w jakim uczestnicy przechodzili do wyjścia budynku. Okazało się, że w porównaniu do grupy kontrolnej, grupa pracująca nad słowami związanymi ze starością maszerowała do wyjścia znacznie wolniej.

Eksperymentów tego rodzaju prowadzono wiele i są one dobrą ilustracją zjawiska o nazwie „priming podprogowy / prymowanie podprogowe” lub torowanie. Polega ono na tym, że w skutek powtarzanej ekspozycji jakiegoś bodźca (wizualnego lub słownego) powiązanego afektywnie z daną kategorią poznawczą, zwiększa się prawdopodobieństwo zmiany struktur mentalnych przejawiające się np. w wystąpieniu określonych zachowań. Jest to zjawisko odbywające się poza naszymi procesami świadomymi – nie możemy zatem w żaden sposób wpłynąć na jego przebieg i nie mamy praktycznie żadnego wpływu ani kontroli nad utorowaną reakcją. W przypadku tzw. „torowania strategicznego” efekty ekspozycji na bodziec mogą się pojawiać nawet po długim czasie – np. po kilku miesiącach.

Zjawisko primingu wykorzystywane bywa celowo np. poprzez aranżowanie środowiska i otoczenia poprzez umieszczanie w nim bodźców mających „zaprogramować” jednostki - wywołać zamierzony sposób reagowania: myślenie, odczuwanie czy zachowanie. Wielu wiec badaczy i przedstawicieli służb więziennych zaobserwowało związek pomiędzy tym, że jeśli ściany pomieszczenia zatłoczonej celi, w którym np. przebywać ma grupa pijanych mężczyzn pomalowane zostaną różową farbą, to wśród osadzonych spada skłonność do przemocy. Jeśli z kolei chcemy np. podnieść kreatywność pracowników, to służyć temu będzie otoczenie, w którym znajduje się wiele elementów niebieskich lub zielonych (czerwonego należy unikać), a dodatkowo… ekspozycja logo Apple. Z kolei, jeśli podajemy komuś kubek z ciepłym napojem – np. z kawą lub herbatą, to tym samym zwiększamy prawdopodobieństwo, że człowiek ten będzie nas odbierać jako osobę bardziej ciepłą, serdeczną i generalnie bardziej sympatyczną.

Torowanie możliwe jest m.in. dlatego, że nasze mózgi nieustannie przejawiają aktywność polegającą na „skanowaniu” otoczenia. Wiele bodźców dociera do nas w sposób zupełnie przypadkowy i nieuświadomiony, co nie oznacza, że są one obojętne dla naszego organizmu i jego przetrwania. Mózg rejestruje i przetwarza wszystkie docierające z zewnątrz informacje, aby modulować nasze zachowania. Każdy zatem bodziec nawet jeśli nie jest świadomie przetwarzany może działać na mózg pobudzająco lub hamująco, a często zostanie również umieszczony w naszej pamięci.

Na jaki nowy bodziec wizualny byliśmy najczęściej wystawiani w ostatnim okresie? Bardzo znaczący – była to maska na twarzach ludzi, których mijamy co dzień na ulicach, w sklepach, w biurach, których oglądamy w telewizji i każdym innym miejscu. Pandemia sprawiła, że od wielu miesięcy funkcjonujemy w „zamaskowanym” otoczeniu społecznym, co z punktu widzenia nauk behawioralnych i procesów poznawczych nie mogło być obojętne dla sposobu naszego funkcjonowania.

Co ciekawe zmieniał się również wygląd i charakter zasłon naszych twarzy – śledząc jego ewolucję można zaobserwować, że początkowo były to najczęściej tradycyjne maseczki sanitarne – dokładnie takie, jakie wcześniej widzieliśmy na twarzach chirurgów lub personelu medycznego. Stanowiły one jednocześnie pewien kod kulturowy – sugerowały związaną z zapewnieniem aseptyczności ostrożność, kojarzyły się z medyczną mądrością, pomocą chorym, ratowaniem i ochroną życia – szeroko rozumianym poczuciem bezpieczeństwa.

Z biegiem czasu wygląd osłon coraz szybciej się zmieniał. Pojawiły się nowe kolory i wzory. Kolory „szpitalne” zaczęły znikać, zastępować je zaczęły barwy coraz ciemniejsze – obecnie dominującą stała się czerń. Zmieniać również zaczął się wygląd samych masek – z pierwotnych, „niewinnych” maseczek chirurgicznych zmieniać się zaczęły w coraz bardziej wymyślne osłony z elementami zaczerpniętymi z masek przeciwgazowych (filtry, usztywnienia, specjalne wyloty itp.). Tego rodzaju maski p-gaz konotują wysoki stopień zagrożenia i charakter działań wojennych. Kojarzyć się mogą z gazem bojowym w okopach, bronią biologiczną i ostrzeżeniami „biohazard”.

Obok samych masek na popularności zyskiwać zaczęły również „przyłbice”. Już samo słowo „przyłbica” pochodzi z nieco innego porządku „semantyczno-afektywnego”. Przyłbica to część zbroi kojarzonej z zaciekłą i krwawą walką. Przyłbice opuszczali średniowieczni rycerze, współcześnie zaś używają ich uzbrojone służby, takie jak policja czy wojsko. Zasłonięcie twarzy przyłbicą oznacza gotowość do konfrontacji - podjęcia walki. Kojarzyć się więc może z agresją, przemocą i dominacją.
Bodźce w postaci kodów wizualnych w przyspieszony sposób zmieniły się zatem z tych kojarzonych z altruizmem, pomocą i zachowaniem życia przechodząc w obszar wojny, przemocy i śmierci.

Inna rzecz, że dochodzi do tego długotrwała ekspozycja na obraz (i pojęcia) związane z samymi maskami. Zasłonięcie twarzy (trudność identyfikacji i nieczytelność pełnej mimiki) przy użyciu czarnej maski towarzyszyło wcześniej czynnościom niepożądanym, zakazanym lub wręcz przestępczym. Ciemnymi maskami zasłaniali przestępcy, bandyci rabujący banki, włamywacze czy w końcu terroryści (motyw ten wykorzystano np. w serialu „Dom z papieru”).

Sięgając głębiej sama maska oznacza anonimowość – próbę ukrycia indywidualnej tożsamości i wejścia w określoną rolę – w „personę”. To właśnie maski Guya Fawkes’a były symbolem ruchu aktywistów „Anonymous” i innych „oburzonych” (lub też, jak sami siebie określali” „wkurwionych” – rok 2011) wyrażających sprzeciw wobec decyzji władz i walkę o prawa wolnościowe (w popkulturze motyw pojawił się m. in. w filmie „V jak Vendetta”).

Maska to również świat teatru (maski w teatrze antycznym) – gry, lub zabawy (klown) – igrania. W kulturach pierwotnych rytualne maski zakładane były przez czarowników, szamanów, uzdrowicieli, których indywidualna tożsamość musiała zniknąć (np. w trakcie transu), kiedy łączyli się z nadnaturalną lub boską mocą np. w postaci siły „mana”. W każdym z tych przypadków chodzi o to samo – o roztopienie się „ja” – wyzbycie „ego” na rzecz możliwości partycypacji w wyższym porządku lub ponadjednostkowej energii (w tym nieświadomej energii zbiorowej).

W jaki sposób długotrwałe obcowanie z maskami, z których większość przybrała czarny kolor oraz z przyłbicami mogło mieć wpływ na nasze zachowania? Przede wszystkim zupełnie nieświadomie zaczęliśmy traktować innych ludzi, jako podmioty niosące śmiertelne zagrożenie. W znaczący sposób przyczyniło się również do wzrastającej nieufności wobec innych – niebezpiecznie obcych i jeszcze bardziej anonimowych (zwłaszcza, że oparty na zaufaniu kapitał społeczny nigdy nie był u nas wysoki). Jednocześnie nieświadomie zaczęliśmy identyfikować się z narzuconą rolą – „zamaskowanych” – odczuwać przynależność do zbiorowości tych, którzy mają śmiertelnego wroga, z którym wszelkimi środkami trzeba walczyć. Wszyscy zaczęliśmy się czuć niczym terroryści walczący w zagazowanych okopach z innymi anonimowymi bojownikami.

Zwłaszcza, że „programowani” jesteśmy nie tylko kodem w postaci maski, ale również fizyczną czynnością – utrwalanym nawykiem jej codziennego zakładania. W pewnym sensie każdego dnia musimy narzucać sobie dodatkowe ograniczenie i powodować własny dyskomfort (nie spotkałem nikogo, kto faktycznie uwielbiałby chodzić w masce) – jakiś rodzaj zniewolenia, musimy inaczej oddychać – tu również tracimy swobodę i zaczynamy dosłownie i w przenośni „dusić się” całą zaistniałą sytuacją.

W połączeniu z długotrwałym lękiem, napięciem, niepokojem i frustracją wynikającymi z narastającego poczucia zagrożenia (nasilająca się pandemia, niepewność co do pracy, długotrwała izolacja) stała ekspozycja na powtarzający się kod wizualny i narzucany sobie mechaniczny odruch nakładania maski – wszystko to musiało w jakiś sposób silnie wpłynąć na nasze sposoby zachowania i reagowania na inne bodźce. A co za tym idzie na zachowania w praktycznie każdej sferze naszego życia.

Nie chcę wysuwać zbyt daleko idącego wniosku i twierdzić, że np. obecny „bunt” społeczny (abstrahując od samego strajku kobiet, ponieważ jest to bunt i protest znacznie większej grupy i dotyczy nie tylko praw kobiet) wynika w dużej mierze z długotrwałego noszenia masek, ale jestem przekonany, że odegrały one niebagatelną rolę w jego natężeniu i sile eksplozji (inna rzecz, że jednym z symboli obecnej rewolucji jest czarna maska z czerwoną błyskawicą). Felieton ten jest głównie amatorską gawendą, ale zachęcam tych, którzy cenią paradygmat standardów naukowych do systematycznej analizy korelacji pomiędzy charakterem i rodzajem niepokojów społecznych w poszczególnych krajach (lub regionach) w ciągu ostatniego roku, a regulacjami związanymi ze sposobem profilaktyki covidowej – szczególnie zalecanego, lub narzucanego sposobu zasłania twarzy (czynnik: „zalecany” vs „prawnie nakazany” również wydaje się tu niebagatelny). Sama korelacja o niczym rzecz jasna świadczyć nie musi.
Ale może.

Można więc zadać sobie pytanie: co stanie się w niedalekiej przyszłości, kiedy nadal będziemy zmuszani okolicznościami (i jednocześnie przepisami) do zasłaniania twarzy maską lub przyłbicą? Moim zdaniem nic dobrego z tego nie wyniknie. Bo choć na pewno w jakiejś mierze zżyliśmy się i będziemy nadal z tym oswajać, to jednak jest to wciąż nowy i silny bodziec torujący nieoczekiwane zachowania. Przy tego rodzaju bodźcowym warunkowaniu stopień wzajemnej nieufności i agresji wyrażanej przemocą będzie tylko narastał.

Co może być rozwiązaniem?
Być może popularyzowanie noszenia błękitnych (tudzież różowych?) maseczek higienicznych, odchodzenie od przyłbic i stylizacji na maski p-gaz. Może więcej takich zwykłych – „uspokajających” maseczek powinno być zakładane przez wpływowe osoby w telewizji, komentatorów, a szczególnie polityków (obecnie premier nosi wzór p-gaz, a prezes maskę czarną)? Może producenci powinni w ramach swoistej kampanii społecznej promować nowe wzory – w jasnych barwach, ewentualnie oferować częściej te z motywami radosnymi lub humorystycznymi?
Poza tego rodzaju intuicjami nie mam żadnego sensownego rozwiązania. Jest zresztą wielu znacznie mądrzejszych, którzy mogliby się tym zająć. Ale obawiam się, że nie pochylą się raczej nad tematem, bo mają mnóstwo innych rzeczy na głowie (w tym czarną maskę).

To, co mogę zrobić, to rzecz najprostsza – wychodząc dziś na spacer sięgam po najprostszą, błękitną maseczkę higieniczną. Takim spacerem rzeczywistości nie zmienię, ale przynajmniej spoglądając na sylwetkę odbijającą się w sklepowej witrynie zobaczę kogoś podobnego. I już będzie nas dwóch.
Zawsze to raźniej.

Tak na marginesie: Ktoś może zapytać: a co ze społecznościami, które od dekad używały już masek w „erze przedcovidowej”? Ponieważ miałem okazję zwiedzić w przeszłości wiele państw Wschodu, jedną z pierwszych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy było to, co zwracało uwagę każdego turysty: maseczki higieniczne na twarzach ściśniętych jak sardynki pasażerów japońskiego metra, czy też przechodniów na pekińskich ulicach. Jeszcze bardziej zaskakująca mogła się wydać informacja np. wyczytana w przewodniku, że osoby te zauważyły u siebie jakieś symptomy lub zostały zdiagnozowane i po prostu nie chcą zarażać innych – dbają o dobro wspólne.
Jest to jedna z cech silnie zakorzenionych w myśleniu ludzi Dalekiego Wschodu (podobnie jak fakt, że myślą oni bardziej holistycznie, rzeczywistość postrzegają jako proces ciągłej zmiany, mają wyższą tolerancję na sprzeczności, inaczej postrzegają kategorię czasu, mają inny stosunek do władzy itp.). Dobro wspólne wyniesione ponad dobro jednostki jest tu swego rodzaju oczywistością – podobnie jak fakt, że „My” (całość) jest zawsze ważniejszy niż „ja” i całość jest czymś więcej niż suma „części”.
Wschód posiada zatem dużo wyższy tzw. współczynnik kolektywizmu niż indywidualizmu w społeczeństwie. I to był pewnie jedne z powodów, dla którego nie zrzucały się w oczy mocno oryginalne lub „odlotowe” maseczki na twarzach przechodniów – wszyscy nosili identyczne. Żyjąc w społeczeństwach Zachodu nie zauważamy nawet jak ważną i silnie zakorzenioną wartością jest dla nas indywidualizm – na każdym więc kroku staramy się podkreślić odrębność i autonomię własnego „ja” rysując wyraźne granice lub dążąc do wyróżnienia. Nie jest więc w żaden sposób zaskakujące, że od samego początku pandemii nasze maseczki nie mogły być takie, jak „takie same, jak noszą inni”.

A co z kobietami islamu? W tym przypadku myślę, że tam zasłony w rodzaju: kwef, burka, czador stanowią prastary element kulturowy. W przeszłości były również noszone przez mężczyzn. Islam świetnie przyjął się w społecznościach nomadów czy górskich pasterzy zamieszkujących rejony suche i gorące. Osłona twarzy przed piaszczystym pyłem miała w takich warunkach uzasadnienie czysto funkcjonalne. Tradycyjną część stroju wmontowano więc w tradycyjną rolę i wygląd kobiet. Islam jest mocno osadzony w tradycji. Więc np. przesłonięta tradycyjną kefiją (arafatką) twarz także zaczęła być kojarzona z radykalnym fundamentalizmem, który sięga po środki terroru. Intencje mogą być niewinne a powody prozaiczne – lęk jednak pozostaje.

piątek, 30 października 2020

W Czechach ratunek i w igrzyskach

Co łączy wszystkich Polaków niezależnie od przekonań, światopoglądu itp.?
Odpowiedź jest oczywista: nie co, ale kto.
- Iga Świątek.
- Robert Lewandowski.
- Adam Małysz.
- Agnieszka Radwańska.
- Robert Korzeniowski.
- Kamil Stoch.
Itd. Łączy nas umiłowanie naszych mistrzów sportowych, podziw dla ich osiągnięć, fascynacja i zdrowe emocje, kiedy wspólnie kibicujemy ich wysiłkom. Jednoczymy się wtedy w wielogłowego kibica o jednym sercu bijącym w miarowym, wspólnym rytmie biało-czerwonych tarabanów.

I to jest moja kreatywno-innowacyjna podpowiedź dla rządzących – idźcie za starą, sprawdzoną maksymą cesarską: „panem et circenses”.

Chleba dziś jednak ludziom nie dacie, bo kiesa cesarstwa pusta (na tarcze drewniane wszystko poszło), gastronomia zamknięta, a zresztą przy dzieleniu się chlebem (w każdej postaci) można się czymś zarazić. Dajcie więc pospólstwu igrzyska! Przynajmniej na to lud durny i chmurny zasługuje.

Zwłaszcza, że czas odpowiedni i trzeba by zaraz odpalić znicza. Tu zresztą przychodzą na myśl inne kwestie, które wszystkich łączą – śmierć i podatki.
Przy podatkach na znicze (i nie tylko) cichcem już majstrujecie, a miejsc w kostnicach ubywa (przynajmniej tu ubywa, więc kolejny sukces władzy).
Pospólstwo mocno więc niespokojne i zacznie coraz mocniej wierzgać. Zwłaszcza, że nowy pobór do legionów przez cesarstwo już ogłoszony i matki żegnać będą swych synów. I wszyscy dziś raźno śpiewają: „Ave Casar morituri te salutant!” A Prezes-Cezar ćwiczy lapidarność stylu.

Piszę „pospólstwo”, bo prawdziwa władza i prawdziwi politycy (a nie jakieś tam mięczaki filozofy, co płaczą na yutubach) myśli w takich kategoriach: „pospólstwo”, „masy”, „tłumy” i myśleć tak musi. Dlatego najdłuższe kadencje zawsze zachowują buce o dyktatorskich zapędach – bo wiedzą doskonale jak za ryło trzymać.
Chcecie zatem powstrzymać tumult?
Igrzyska – to jedyny ratunek.
Jak mogłoby to wyglądać?

Oto kilka propozycji:
- Para-olimpiada, bo pasuje idealnie do obecnego dyskursu, ale dla ścisłości – „para” bo przez Zooma. Zresztą para-państwo powinno się tylko parać z rzeczywistością.
- Walki gladiatorów – w studiu komentować będą Zenek Maximus i Russell Crowe Crowe dobrze pasuje, bo jest z antypodów, a tam też wszystko stoi na głowie. Na arenie tradycyjnie (to się sprawdza w wiadomościach) polscy biznesmeni w skarpetkach kontra rydwany biur centralnych anty.
- Maraton, albo ściślej: samotność długodystansowca – tu wiadomo kto chętnie sam się zgłosi i pobiegnie po hipodromie.
 A na deser: pankration – antyczna dyscyplina, która idealnie wpasowuje się w naszą mentalność – ujmując rzecz w skrócie: ostra napierdalanka (dziś już pisać tak wypada i wręcz należy), gdzie wszystkie chwyty dozwolone.

Do tego ostatniego wybrać należy pysznie wyglądających młodzieńców, spełniających ideały „kalos kagathos”  – „piękny i dobry” (dobry sobie w tym przypadku) – coby plebs ślinić mógł się z zachwytu i pożądliwości patrząc na błyszczące w słońcu, gibkie, naoliwione ciała i sprężyste pośladki. 
Antyk pod tym względem był mniej pruderyjny niż sama Margot.
Bo dziś może się to wydać szokujące nawet dla moralnych ruchów wyzwoleńczych, ale antyczni zawodnicy występowali zupełnie nago. Nie tylko jednak dlatego by można było podziwiać ich lędźwie, rzeźbione ramiona i wspomniane pośladki (nawet słowo jest piękne), ale także aby jasne było dla wszystkich, że walczący nie mają nic do ukrycia – np. żadnej dodatkowej broni w zanadrzu. Nadmienić warto, że „zanadrze” to z czeskiego, po naszemu, czyli z ruska byłoby: „za pazuchą”: „pod pachą”, tudzież „w pachwinie”. Więc publika łacno mogła stwierdzić, co jest, a czego nie ma pod pachą.

Szczegół być może drobny, ale niektórym wyda się istotny, ponieważ pytania nasuwają się same: co działo się z przyrodzeniem zawodnika (bywało ono przeca dorodne – jako i sami zawodnicy), kiedy np. dawał on susy, miotał dyskiem i przekleństwem, albo wykonywał inne rącze ruchy?
Otóż samo przyrodzenie, co by się za przeproszeniem (choć to dziś niepotrzebny wtręt) zbytnio nie majtało, przywiązywano rzemykiem lub sznurkiem okręcanym wokół smukłych bioder delikwenta (jeśli ktoś uważa, że kpię w tym momencie, to się może mocno zdziwić).

Określenie „przy-rodzenie” z wiadomych względów może tu brzmieć jak językowe prowokacja i patriarchalno-szowinistyczne łajdactwo, ale niestety takie to były czasy – kobietom nie wolno było walczyć na igrzyskach – mogły sobie tylko popaczać (jak mawiają koty w memach i w domu Prezesa) i powzdychać.
Dziś sytuacja się zmieniła – kobiety noszą spodnie, palą ajkosy, klną jak szewcy (i sam Witkacy) oraz walczą. Więc faceci mogą sobie tylko powzdychać i wciągnąć ten np. dym z ajkosów. Skończyło się panowie Marlboro Country. To se newrati (kolejny ukłon w stronę Czechów i generalnie rodziny pansłowiańskiej bez której, w ostatnio użytym „której” musiałbym napisać u-umlaut, a przyznam, że nie wiem jak klawiaturę przełączyć?).

Na czym to stanęliśmy?
Na przyrodzeniu.
Bolesna to zatem pauza, ale udawajmy, że nic się nie stało i idźmy dalej.
Któż zatem mógłby wystąpić w roli naoliwionych, sprężyście gibkich zawodników?
Filozof polityk, jak wspomniano odpada – bo beksa.
Rafael jest piękny, jak z obrazka i pewnie piękne ma dłuto – ale, jak to Rafael głowa w chmurach i tylko rzeźbi, wiadomo w czym. Ściekami do Vistuli młodzian się musi zajmować i pomniki syrenki albo rzeźbi, albo czyści, albo się tłumaczy, że to nie on, ale jakby co, to on powyciera papierem (towar deficytowy – skąd on to bierze? Do wyjaśnienia przez służby!). Przesrane ma chłopak jednym słowem (w zasadzie dwoma słowami) przez tą rzekę i te ciągle zawodzące na kapitolu syrenki.
Gladiator Kristofus - nomen omen - pięty ma gołe, a wiadomo jak Achilles skończył. I na strzał(ę) się nie wystawi, bo nie głupi - radia słucha, ma rodzinę i ojca musiałby zapytać.
Robertus Eritque Arcus ciało ma do oliwy stworzone i nawet, jak w koszuli stawa na trybunie, to jakby go sam Zeus oburącz namaścił, a poza ciałem serce na dłoni (czyli trochę jak Religa dusz). Poza tym ostre ma pióro a i na Europy salonach bywał (Europa w końcu córą z Krety) – uwielbienie tłumów rozpala. Ale niestety tylko biegać potrafi – na secutora czy nawet andabatesa się nie nada. I machejrą pewnie nie włada.
Dostojnikom z Senatu i samemu Brutusowi nie wypada zaproponować, bo znowu się obrażą. I zasną.
Kto mógłby i chciał się zgodzić? Kto najchętniej pręży muskuły i pcha się na afisz?
Nikt mi już nie przychodzi do głowy.
Bo gdyby na arenie znalazł się np. taki Dura-Lex Zbignievus.
Gdyby obok niego stanął Mateus Gracius.
Gdyby istniał choćby jakiś Andreas Tubus. 
Wtedy by ci to były igrzyska!
A tak, co?
Hovno jak mawiają Czesi.
Hezký den miejcie zatem.

Tak na marginesie: 
A Czesi to są cwane bestie swoją drogą i dowcipne – wystarczy posłuchać, jak mówią (mają poczucie humoru, więc myślę, że się nie obrażą). Może jakby tak czeski teraz wprowadzić do TVP i na mównicę to by ludziska trochę wyluzowały? Ja tam przykładowo posrałbym się ze śmiechu. Po czesku „posrał” to chyba „do prdele” – brzmi już prawie jak „wypierdalać”. Tak, czy srak szybciej byśmy się może dogadali. 
Kurde, fajnie się żyje w takim kraju, gdzie człowiek zewsząd jest zachęcany żeby se w końcu ulżyć! To dobrze robi. Więc jak komuś jeszcze mało, to niech se ulży – tu w komentarzach: mocnym słowem, mięsem niech rzuci – byle na temat!





Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: