czwartek, 29 października 2020

Storytelling – studium przypadku (ciężkiego)

Historię piszą zwycięzcy. Dla nich jest ona zamkniętą całością – z perspektywy czasu wszystko układa się w sensowny bieg zdarzeń. Dla przegranych historia się nie kończy, próbują więc przyspieszać jej bieg - bo jak mawiają gesztaltowcy nie lubimy niedomkniętych figur, pozostawiają one pewien niepokój.
Są też historie, w których nie ma wygranych i przegranych. I takie bez morału. Te są najciekawsze – pozostawiają poznawczy niedosyt.

Z czego składa się dobra historia? Elementy struktury narracyjnej dla wciągających narracji są uniwersalne i zawsze te same:
- Bohater i jego cel – protagonista, motor opowieści.
- Konflikt – w każdej postaci.
- Antagonista – zaciekły wróg Bohatera.
- Pomocnik / przewodnik / mentor – ten, który w krytycznych chwilach wspierać będzie bohatera.
- Wezwanie do wyprawy.
- Przeszkody, próby i upadki w drodze Bohatera.
- Dramatyczny zwrot.
- Rozstrzygnięcie (pozytywne – komedia, katastrofalne – tragedia).

Historia pisana przez jedną ze "stron" (popularne dziś określenie, podobnie jak "siły") zdarzeń byłaby w takim ujęciu łatwa do ułożenia. Warto sobie jednak czasem życie skomplikować, choćby, wychodząc z założenia, że to co łatwe, miłe i przyjemne nie musi być interesujące dla odbiorców (widzów, czytelników czy światowej opinii publicznej).

Można więc popatrzeć co też powstanie, jeśli zamiast zajmować się historią jakichś „stron” skupimy się na historii jednego protagonisty – powiedzmy jakiegoś wybranego narodu, albo stosując szyk przestawny: Narodu Wybranego (z punktu widzenia logiki nie powinno to chyba mieć znaczenia?) – dalej będziemy go nazywać po prostu „Bohaterem”.

Bohater ma złożoną osobowość. Odpowiadają za to w dużej mierze jego rodzice. Choć nie do końca wiadomo kim byli. Po polach, na których Bohater postawił swą chatę, grasowały oniegdaj różne hordy – nordyckie, germańskie, scytyjskie, aryjskie itd. Wszystkie na pewno bardzo ruchliwe i wojownicze. Bohater odziedziczył więc po przodkach ognisty temperament, zadziorność, impulsywność i skłonność do brawury. Trudno mu usiedzieć spokojnie w chałupie na dupie. Coś musi się zawsze dziać, bo inaczej zaczyna się nudzić. 

Kolejny czynnik, który ukształtował Bohatera, to jego najbliższe otoczenie – sąsiedzi. Zwłaszcza dwie rodzinki. Jedna surowa, zdyscyplinowana i pracowita. Druga szalona, nieprzewidywalna i groźna. Bohater (osierocony dosyć szybko) nie miał więc łatwego dzieciństwa. Sąsiedzi potrafili urządzać np. huczne imprezy – a bywało, że robili je w domu Bohatera, gdzie zdarzało im się pomieszkiwać. Kazali sobie wtedy donosić jadła i napitków, a Bohaterowi nie wolno się było odzywać w języku, do jakiego przywykł. 

Wszystko to musiało stanowić silną traumę i odcisnąć się na psyche Bohatera. Albo więc popadał w religijne uniesienie i szukał wsparcia w domowej kapliczce, albo zakładając kontusz i czapę z pawim piórem urządzał radujące serce biesiady – wydając przy okazji cały majątek. Ponieważ kończyły się one zazwyczaj tym, że opity wzmocnionym miodem wskakiwał na oklep na starą chabetę i gnał z szabelką po lesie sąsiedzi mówili mu w ramach złośliwego komplementu, że ma ułańską fantazję.
No ale to już przeszłość. 

Dziś Bohater zmądrzał i dojrzał. Zaczął nawet być zapraszany na obiady do UE, ONZ i innych ważnych klubów dla dorosłych. Co prawda wszędzie potrafił zepsuć atmosferę zionąc oparem wódy na kacu i i krzycząc „veto!” (jako katolik uwielbiał łacinę - szczególnie fonetyczny urok słowa "zakręt"). Wszyscy już jednak do tego przywykli i puszczali mu to płazem (dosłownie płazem, bo ułan w końcu). Zwłaszcza, że ładnie grał na fortepianie mazurki i pisał wiersze. Za co dostawał pochwały i upominki, z których bardzo był dumny. Po wielu mozołach nauczył się nawet odbijać piłkę i latać na nartach. Dostawał za to brawa i kolejne upominki, które skrzętnie gromadził w kredensie, by każdy gość widział z kim ma do czynienia (choć goście i bez tego widzieli).

Pewnego dnia Bohater – podobnie jak sąsiedzi złapał katar. Prawdopodobnie puszczając chińskie latawce. Ale w tym momencie żarty się kończą. Lekarz zmierzył mu temperaturę, przypisał dwie pigułki (niebieską i czerwoną) i kazał siedzieć w domu, aż wydobrzeje. Ponieważ Bohater bardziej ufał medycynie ludowej niż „dohtorom” (lata okupacji chałupy przez imprezowiczów nauczyły go nie ufać nikomu i niczemu), schował pigułki do szuflady i zaczął się leczyć na własną rękę. Stwierdził, że skoro jest ciepło, to wirusy są niegroźne. Wskoczył rączo na chabetę i jeździł po łąkach i polach. Wołał też do innych: „Wirus w odwrocie! Nie ma się czego bać!”. Nikt z sąsiadów go jednak, jak zwykle nie słuchał – „Wariat, jak to wariat” – mówili pukając się w czoło i spluwając pogardliwie spod maseczki.

Wirus się niestety nie chciał odwrócić – a gorączka rosła. Bohater wrócił więc do chałupy i owinął się baranicą. Włączył telewizję, patrzy i gada sam do siebie: „No, nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Taka, proszę pana… Dialogi niedobre… Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje”.
Włączył komputer – to samo: nuda. Sąsiedzi zapraszają go na imprezę na skypie, ale co to za impreza, jak na nartach nie da się polatać?

Książkę otworzył – nuda. Zwłaszcza, że jedna tylko w biblioteczce stoi i już na pamięć się całej nauczył (tytuł” Potop”).
Wstaje więc i łazi od okna, do okna. Bije się z myślami i toczy wewnętrzny dialog:
- Może by do lasu?
- Nie, doktor ci zabronił.
- A może tak po cichu, to nie zobaczy?
- Daj spokój, siedź w chałupie…
Wędruje tak od okna do okna i sam ze sobą gada. 

Otwiera z nudów szufladę – patrzy, a tam dwie pigułki. „Cholera” – myśli – „Receptę zapodziałem, szlag by to!”.
Niebieska miała być od gorączki, a czerwona jak zasłabnie? A może odwrotnie – czerwona na zbicie temperatury, a niebieska, jak dech straci? Nie pamięta. Bo nie może – gorączka rośnie.
„Wezmę se czerwoną” – myśli – „Taka bardziej atrakcyjna i błyszcząca”. I jak pomyślał (?), tak zrobił popijać medykament kubkiem samogonu.
„Wtem gdy wódkę pił z kielicha. Kielich zaświstał, zazgrzytał; Patrzy na dno: Co u licha? Po coś tu, kumie, zawitał? Diablik to był w wódce na dnie, Istny Niemiec, sztuczka kusa…”

Bohater z niedowierzaniem przeciera oczy i patrzy na „patrona z TRYBUNAŁU, co milczkiem wypróżniał rondel, zadzwonił kieską pomału, z patrona robi się kondel…”
„No” – myśli Bohater – „Skoro trybunał w kundla mogę zmienić, to już mi lepiej i wszystko mi teraz wolno!” (niczego nie miłował Bohater tak bardzo, jak wolności właśnie).

Pędzi zatem by osiodłać chabetę, ale biegnąc przez sień zerka przypadkiem w lustro. Patrzy i oczom (czerwonym już od gorączki) nie wierzy. Stoi tam jakoby on sam, ale obcy: „nos jak haczyk, kurzą nogę i krogulcze ma paznokcie!” (gorączka rośnie).
Niewiele myśląc Bohater sięga po naftową lampę (sam ją kiedyś wymyślił, o czym sąsiedzi nie raczą pamiętać, bo postawili na odnawialne, a nie kopalne) i ciska nią w lustro słysząc „jak zgrzyt żelaza po szkle - przejął wszystkich dreszczem i wesołość pomięszał przeczuciem złowieszczem”. Bohater uznaje bowiem, że podzielił się na dwie połówki, więc musi walczyć sam ze sobą – choć przy tak wysokiej gorączce nie do końca już wie kto z kim w nim walczy.
Rozpełzła się płonąca nafta po podłodze – „niczym olej rozlany przez Anuszkę na turnikiecie” – myśli Bohater. 

„Anuszka!” – to słowo dźwięczy mu w uszach niczym cygański romans. Zwłaszcza, że jesienna melancholia nastraja do muzyki. Odwraca się więc na pięcie i biegnie do patefonu. Dmucha na starą płytę i ostrożnie opuszcza na nią igłę nie przejmując się płomieniami, które pełzają mu już po stopach i liżą stary szlafrok. Z patefonu rozlegają się słowa niesione radosną muzyką:
„Od gorąca twych promieni zapłonęły liście drzew, od zieleni do czerwieni krążył lata senny lew, mała chmurka nad jej czołem, mała łezka słony smak Pociemniało, poszarzało - jesień jak to tak Jesień, jesień - jak to tak!
Jesień, jesień, jesień - jak to tak?”

I Bohater puszcza się w samotny tan. Wiruje w izbie starej chałupy (o której myśli zwykle czule: ”mój mały dworek”) i wyrzuca w górę ręce w chasydzkim uniesieniu (Bohater w przeszłości często zapraszał na kolację Żydów, Cyganów, Ormian i bardzo polubił ich pierogi, muzykę i tańce) .
A za oknem złote liście, nabrzmiałe dynie, nabrzmiałe chmury i nagle: błyskawica!
W tym momencie Bohater staje jak wryty – oto iluminacja!
„To już jesień! Połączę się z Anuszką i jednocześnie urządzimy Hellowen! Cukiereczek mój i psikus!” – krzyczy sam do siebie.
„Zrobię tu zaraz „Wesele” i „Dziady” – a niech sąsiedzi patrzą, niech się uczą co to jest „creative tension”, jak to nazwał Welly Ollins!” 
Zakaz gastronomii, wesel i pogrzebów? – a Wypierdalać!

Chałupa stoi już cała w ogniu, ale „Niech się stopi, niech się spali,
byle ładnie grajcy grali!” – śpiewa Bohater przywdziewając słomianą spódnicę, pozłacanym rogiem wypróżnia dynię i zakłada ją sobie na głowę. No ale gdy tylko ją zakłada, robi się „ciemno wszędzie, głucho wszędzie”.

Kamera w tym momencie robi odjazd. Z wysoka i z oddali widać płonące zgliszcza, wokół których biega przerażona chabeta i jakiś bezpański pies. Miniaturowa postać podryguje jeszcze w ostatnich spazmach, ale cały obraz znika z wolna przesłaniany przez gęsty, ciemny dym….

Pojawiają się napisy końcowe:
Scenariusz: Prezes i Sp. z. o.o.
Reżyseria: Matka (nota bene Courage) i jej dzieci.
W rolach głównych: Polak mały.
Jaki znak twój: Grom Dojrzały.
Oświetlenie: Mefistofeles, tudzież Lucyfer („niosący światło”).
Muzyka: F. Chopin, M. Grechuta, Jankiel, szum brzóz.
Montaż: brak (nastąpił demontaż).
Tłumaczenie: z polskiego na nasze.
Oscara wręczą: sami swoi.
Data premiery: trudno ustalić.

Ktoś może powiedzieć: to nie jest dobry moment na robienie sobie głupich żartów. Zgadzam się. Nie jest. Więc na sieriozno: czego zabrakło w tej historii? W zasadzie wszystko jest. Na pewno dzieci będą miały co sobie opowiadać siedząc na obozie (pewnie już dla uchodźców) przy ognisku.
Nie, przepraszam – jedna postać się zawieruszyła! Zabrakło przecież Mentora – Przewodnika – tego, który udzieli wskazówek i ogarnie Bohatera, pokazując co i jak. 

Kiedyś Bohater znając swoje sceniczne ograniczenia potrafił kogoś szybko obsadzić w tej roli – Józefa, marszałka z wąsem (na koniu i z szabelką rzecz jasna) albo dobrego Pasterza Jana Pawła, albo brał kogoś z ekipy oświetleniowej – choćby Lecha, elektryka. Później zaczął się gubić. Bo uznał, że sam da radę bo już jest duży chłopak i czegoś się w życiu nauczył. Nie daje jednak jak widać. I raczej nic nie wskazuje na to by mu się udało.

Historia zaczyna mu się rozłazić – jej wątki się rozplatają coraz prędzej. Może więc potrzebny nie jest Mentor, ale Mentorka – ta, która zna się na splataniu i snuciu wątków – taka powiedzmy Prząśniczka.
No ale prząśniczki działają nieśpiesznie, cierpliwie, z uważnością – a to nie jest w stylu Bohatera. Z ballady wybrać więc może teraz tylko jeden wers:
„Czyja dłuższa nić!?”
- No czyja?
- Mojsza jest dłuższa niż twojsza!
c.d.n.

Tak na marginesie: na ewentualne pytanie: „A dlaczego właściwie Bohater, a nie Bohaterka?” nie znam żadnej sensownej odpowiedzi. Bohater pewnie też nie zna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: