niedziela, 21 marca 2010

Lodówki, rybki, zboczeńcy i paradoksy innowacji.

Innowacja jest rodzajem zboczenia. Tak to przynajmniej wygląda w oczach socjologów. Innowatorzy to dewianci, outsiderzy, zboczeńcy – zawsze poza, zawsze z dala od głównego kursu. Dewianci albo innowatorzy są jak koty – zawsze chadzają własnymi drogami, robią wszystko po swojemu, nie uznają istniejących reguł i zastanego porządku, tworzą własne reguły, a następnie z zapałem i żarliwością zaczynają je wypełniać.

Innowator to więc jednostka niebezpieczna i nieprzewidywalna – wywrotowiec, na którego trzeba uważać, bo nigdy nie wiadomo jakie konsekwencje będzie miało to, co właśnie wymyślił.

Dewiantem jest Richard Branson (Virgin), Steve Jobs (Apple) i Linus Torvalds (Linux), dewiantami są Niklas Zennstrom i Janus Friis (Skype), Larry Page i Siergiej Brin (Google), dewiantem jest nagrodzony Noblem Muhammad Yunus ze swoją ideą mikropożyczek bankowych. Dewiantami byli Albert Einstein, Mahatma Gandhi, Elvis Presley, James Dean i John Lennon.

Było również wielu dewiantów, o których wszyscy dziś najchętniej by zapomnieli – odrzucali obowiązujący, tradycyjny pogląd na świat, walczyli z konformizmem i zastanymi wzorcami myślenia. Jednak to co zaproponowali okazywało się drogą donikąd.

To co proponuje dewiant jest na samym początku przyjmowane z dużą nieufnością, mocno krytykowane, często odrzucane. Jeśli dewiant ma tyle wewnętrznej siły i pasji by zapalić do swojej idei innych, jeśli idea ta trafia na dobry dla siebie czas i miejsce, to istnieje szansa, że szybko zacznie się popularyzować i za niedługo stanie normą. Wtedy na scenę powinien wkroczyć kolejny zboczeniec, który nie chce się trzymać głównego traktu – skręci na bok.

Czy można więc tworzyć w firmie „kulturę innowacji”? Oznaczałoby to tworzenie kultury dewiacji – rekrutację outsiderów, buntowników rewolucjonistów, a następnie tworzenie im warunków przyjaznych dla twórczego rozwijania własnych urojeń. Jak zauważa Tom Peters (poniżej) urojenia te powinny też dotyczyć praktycznie każdego aspektu działalności przedsiębiorstwa.



Duże, poważne firmy nie chcą jednak z jakichś niezbadanych przyczyn zatrudniać rebeliantów podważających wciąż status quo i odrzucających uznany i sprawdzony dorobek poprzedników. Dlatego też prawdziwe innowacje rzadko rodzą się w korporacyjnych kulturach – częściej na ich peryferiach lub poza ich wpływem.

Może więc najlepszym sposobem generowania innowacji jest wyszukiwanie i tych co robią, którzy są obecnie najbardziej zawziętymi wrogami twojego przedsięwzięcia, ale nie mają jeszcze odpowiedniej siły przebicia? To właśnie w ich głowach rodzą się idee, które jutro wysadzą w powietrze zastany ład i zmienią wyobrażenie na temat tego, co robisz dziś.

Pozostaje wówczas mały problem: jak odróżnić wartościowe, przełomowe innowacje od szaleńczych mrzonek i chorobliwych idee fix? W jaki sposób ocenić czy dana idea ma potencjał upowszechnienia i przemiany większej liczby ludzi w niedługim czasie? Jak oddzielić ziarno od plew?

Dobrą metodą jest obserwowanie własnej reakcji. Jeśli słyszy się po raz pierwszy jakąś ideę i choć wydaje się ona szalona, to od razu zaczyna ona urzekać. to duża szansa, że jest to prawdziwa innowacja. Jeżeli idea ta burzy zastany pogląd na rzeczywistość, wszystko zaczyna być postrzegane inaczej, a dawny status quo wydaje się teraz nudny i nieznośny, to bez wątpienia jest to innowacja. Najlepiej ujął to chyba Jeremy Bullmore w słowach:

„Why is a Good Insight Like a Refrigerator? Because the moment you look into it, a light comes on”.

Ok. Załóżmy przez chwilę, że tak właśnie jest.

Dlaczego w Polsce tak rzadko powstają innowacje (w zasadzie jak donosi prasa - prawie nigdy)? Pierwsza odpowiedź brzmi: bo dewianci długo u nas nie pożyją. Lubimy równać do średniej i błyskawicznie zabijać to, co inne, oryginalne, wyjątkowe. Wychylanie się, czy wychodzenie przed szereg nie jest u nas mile widziane.

Jesteśmy też przepełnieni staropolską zawiścią – sukces współpracownika, znajomego, sąsiada oznacza przecież zawsze naszą osobistą porażkę – jak moglibyśmy do tego dopuścić? Jesteśmy też tradycjonalistami – w głębi ducha najbardziej lubimy i cenimy to, co znane, sprawdzone – a zatem bezpieczne – nikt nas nie posądzi o dewiację. Dewiacja, czy jakakolwiek inność jest więc u nas ryzykowna – świadczy o braku instynktu samozachowawczego, lub wprost: o skłonnościach samobójczych (patrz Witkacy).
Czy można to jakoś zmienić w najbliższym czasie?
Nie można.

Tak na marginesie: menadżerowie firm mówiących o budowaniu „kultury innowacji” świadomie używają takiego oksymoronu. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że zapewniający ład autorytaryzm wyklucza wszelki non-konformizm.
Jak mawia ludowa mądroć: albo rybki, albo akwarium.

4 komentarze:

  1. Dokładnie ten sam problem jest z tak zwanymi wielkimi naukowcami: to również rodzaj deviantów (bardzo często tępionych przez otoczenie).

    Florida wykreował pojęcie klasy kreatywnej i po zbadaniu jej rozkładu w USA wyszło mu, że pojawia się tam gdzie są geje (po ogromnym strywializowaniu problemu).

    Kreatywni mają się dobrze tam, gdzie otoczenie jest tolerancyjne...

    OdpowiedzUsuń
  2. I chyba niestety w tym jest najpoważniejszy problem: TOLERANCJA (w pozytywnym rozumieniu)....

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakub Muller26/3/10

    Faktycznie wielkie koncerny rzadko są innowacyjne. Pewnie dlatego Coca-Cola i Pepsi od kilku lat na potęgę kupują małe firmy, którym udaje się wprowadzić na rynek ciekawe produkty.

    Polski tradycjonalizm to też pewien paradoks: o ile bezspornie jest on powszechny i głęboko zakorzeniony to mam wrażenie, że konsumenci nad Wisłą w deklaracjach uważają się za o otwartych na świat i innowacyjnych.

    OdpowiedzUsuń
  4. to fakt, że nasz własny obraz jest mocno wyidealizowany. Polecam ciekawy raport jak nas postrzegają inni:-) http://www.proinno-europe.eu/sites/default/files/page/10/03/I981-DG%20ENTR-Report%20EIS.pdf

    OdpowiedzUsuń

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: