poniedziałek, 25 lutego 2013

O przemieleniu (nie)sprawiedliwym słów kilka…


Pomimo nominacji w kategorii dzieł „nieanglojęzycznych” oraz faktu, że kurczowo trzymałem kciuki obu dłoni, duński obraz (a właściwie duńsko-szwedzko-czeski) pt. „A Royal Affair” - polski, średnio udany tytuł: „Kochanek królowej” - nie otrzymał żadnej oscarowej statuetki.

Szkoda, ponieważ zarówno scenariusz (Nikolaj Arcel i Rasmus Heisterberg) jak i reżyseria (N. Arcel) czy genialna rola Mikkela Følsgaarda zasługiwały na takie wyróżnienie. Na wysokości zadania stanął znany np. z „jabłek Adama” czy "Casino Royale" (postać Le Chiffre) Mads Mikkelsen (potencjał na nowe wcielenie Klausa Kinski?), a jedyne zastrzeżenia zgłaszam niniejszym do roli Alicii Vikander. Moim zdaniem postać mogłaby być nieco „pełniejsza” i barwniejsza.
Co zresztą nic nie ujmuje ani jej, ani całości.

„A Royal Affair” ma jednak kilka cech wspólnych z głównym zwycięzcą tegorocznego konkursu –  dokumentalnym „Sugar Man” (obecnie chciałoby się rzec: „splendorowym”…). Oba filmy inspirowane są autentyczną historią, oba też odnoszą się do pewnej wartości i swoistego trendu, który zdaje się rysować w kinematografii. I w kulturze popularnej w ogóle.
Właśnie na temat tego trendu słów kilka.

Pojęciem kluczowym dla konstrukcji fabuły „A Royal Affair” (historia oparta na motywach wydanej w 2000 r. powieści Bodil Steensen-Leth pt. „Prinsesse af blodet”) jest sprawiedliwość i rozważania na temat paradoksów, które pojęcie to implikuje, jeśli rozumiane jest jako wartość sama w sobie.

Odnieść można wrażenie, że zarówno „A Royal Affair” jak i „Sugar Man” (ale też np. najnowsza, musicalowa – znakomita zresztą – adaptacja „Nędzników” – reż. Toma Hoopera) i wiele innych opowieści tego rodzaju powstaje na szczególne zamówienie społeczne.
Dzieła takie wyrażają powszechną dziś i chyba wciąż nie do końca uświadomioną tęsknotę za sprawiedliwością (ludzką, społeczną, czy wręcz „kosmiczną” albo boską), a jednocześnie silny lęk, że pojęcie to okazać się może zupełnie puste – pozbawione jakiegokolwiek desygnatu.

Wiara w to, że świat powinien być urządzony sprawiedliwie stara jest jak ludzka natura ale ostatnio wydaje się wciąż wzmagać. Czy to na skutek ogólnego niepokoju związanego z pełzającym kryzysem gospodarczym, czy może w wyniku głębszych przemian cechujących tzw. „społeczeństwo post-industrialne” czy „informacyjne” (np. mobilność, relatywizm, kres wspólnotowości, upadek autorytetów, wirtualność relacji, anonimowość relacji itp.) – nasila się społeczna potrzeba wszelkich przejawów sprawiedliwości. Być może wiara w tzw. „sprawiedliwość” łagodziłaby wówczas egzystencjalne lęki i pozwalała zachować rozumienie celowości i sensowności codziennych działań?

Sprawiedliwość jest dziś często rozumiana nie tyle jako pewna zasada harmonizująca czy „bilansująca” rzeczywistość („coś w zamian za coś”) ale poprzez pewną asymetrię, którą można by wyrazić regułą: „każdemu to samo …i już” („to samo” bez względu na jego prawa, potrzeby, zasługi, status itp.). Tzw. „równość szans” promowana przez współczesne instytucje (i nieodłączne im struktury wertykalne) to nic innego jak próba ciągłego formułowania i umacniania przekonania (wciąż wątpliwego, jak się okazuje), że „wszyscy jesteśmy tacy sami” (zatem „równi”).
Czas na prowokację: a co, jeśli finalnie się okaże, że nie jesteśmy?

Co ciekawe, potoczne rozumienie sprawiedliwości (a właściwie wyrażane zapotrzebowanie na nią) traktuje ją uporczywie jako pewną magiczną siłę albo sacrum, które choć groźne i odległe potrafi błyskawicznie zadziałać gdy tylko pojawi się taka potrzeba.
W tym sensie sprawiedliwość pojmowana jest jako swoiste „prawo natury” ale również traktowana substancjalnie – to konkretne „coś”, co istnieje rzeczywiście, w sposób niezależny i autonomiczny, a zarazem działa na sposób mechaniczny: „włącza się” samoistnie, kiedy spełnione zostaną określone warunki (Czas na przykład „Sugar Man”: Sixto Díaz Rodríguez pomimo dobrego serca i geniuszu muzycznego był przez lata nieznany i niedoceniony? No to pstryk i teraz zostanie odpowiednio wy-nagrodzony…).

W powyższym wydaniu Sprawiedliwość mocno przypominać zaczyna wizerunek starotestamentowego Jahwe, który zawsze okazuje się „surowy”, ale też sprawiedliwy - dbający o wyrównywanie wszelkich rachunków, czy realizację porozumień i zobowiązań – np. zawieranych i zrywanych, kolejnych „przymierzy”.

Wracając do „A Royal Affair” – oświeceniowe idee, które są inspiracją i katalizatorem działań jednostki (postać J. F. Struensee) szybko mogą okazać się niewygodne i mocno krępujące dla ośrodka władzy, kiedy tylko zaczynają realizować się poprzez instytucje. Utrzymanie stabilności polega więc na obejściu reguł (lub zupełnym ich zniesieniu).

Można by w tym miejscu zaryzykować tezę, że identyczny mechanizm dotyczy największych instytucji kontrolujących dziś życie społeczne czy gospodarcze. Instytucje teoretycznie stojące na straży takich wartości jak: równość, demokracja czy wolna konkurencja, zdarza się (niektórzy powiedzą: nagminnie), że nie tylko promowane zasady obchodzą, ale też jawnie potrafią łamać (celem jest korzyść odnoszona przez samą instytucję -  nie jej „podopiecznych”).

[Kuszący byłoby stwierdzenie, że w trend taki wpisuje się abdykacja Benedykta XVI jednak próba przypisania tego aktu do kategorii konfliktu: „samorealizacja (lub spokój) jednostki vs mechanizmy władzy danej instytucji” wydaje się zbyt krzywdząca…]

Zarówno z „A Royal Affair” jak i z nowej interpretacji „Nędzników” przebija nadzieja, że sprawiedliwość naprawdę istnieje, na co dowodem miałaby się okazywać sama historia (- to chyba z niemieckiego przysłowia: "Młyny Boże mielą powoli, ale dokładnie" - Gottes mühlen mahlen langsam aber fein).

Mechanizm jest prosty: jeśli, nie my dziś, to już na pewno następne pokolenia spożywać będą owoce „równości” o ile znajdą się śmiałkowie gotowi nie tylko je pielęgnować ale też w razie konieczności ponosić ofiarę. I nie jest to bynajmniej „ofiara” symboliczna. Taka zresztą nie miałaby większej wartości w obliczu wagi „sprawiedliwego ładu”, który dzięki jej spełnieniu zostaje utrzymany (bądź przywrócony). Jeśli zaś podaż ofiarnych wolontariuszy okazywać się będzie niewystarczająca, to zawsze można sięgnąć po mechanizm opisany przez René Girarda i znaleźć jakichś „ochotników”.

Reasumując: niezwykle atrakcyjnie opakowany, ale jednocześnie mocno naiwny historycyzm coraz częściej staje się ideologiczną wykładnią „pocieszenia” lub „uspokajania” społecznego sumienia. Dzięki niemu można nie tylko wypełniać duchową pustkę (konsekwencja „historycznego triumfu” rozumu nad postawą religijną), ale też utrzymywać powszechne przekonanie, że w zasadzie żadne poważne zmiany nie są konieczne ani nawet wskazane.

Uciekający w nieokreśloną przyszłość punkt „równowagi”, w którym sprawiedliwość „dzieje się” w sposób automatyczny pozwala pielęgnować poczucie społecznego samozadowolenia i absolutnej bierności.
Trochę to wszystko pesymistyczne, wiem.
Ale co na to poradzić?

Tak na marginesie: współczesne rozumienie „sprawiedliwości” w obszarze marketingu zilustrować można poprzez dwa wykluczające się wzajemnie przekonania:
1. „Renta wynikająca z posiadania silnej marki jest uzasadniona i jak najbardziej sprawiedliwa”.
2. Każdy powinien mieć zagwarantowaną konsumencką równość - czyli szansę i dostęp do tego, co jednocześnie: najlepsze, najbardziej ‘markowe’ a zarazem… najtańsze”.
Paradoks uznania wysokiej marży wynikającej z ‘brandu’ przy jednocześnie rosnącej awersji do przepłacania coraz pilniej domaga się własnego „punktu równowagi”…

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: