Powrót z Krynicy za nami. Żyjemy. Po raz kolejny udało nam się przeżyć i ominął nas jeden ze 140 wypadków (opcja do wyboru: zabity lub inwalida), które statystycznie i nie tylko mają miejsce każdego dnia na pięknych naszych polskich drogach.
Nie skasował nas wiec żaden idiota wyprzedzający na trzeciego ani kierowca na bani ostrożnym slalomem odwożący do domu rodzinę z imprezy weselnej . Nam także udało się omijać w ostatniej chwili nieoświetlone rowery pędzące w noc poboczem pod prąd, czy zawianych fanów wiejskich dyskotek pojawiających się znienacka na środku jezdni.
Test wypadł pomyślnie, co zgodnie z powszechnym w Polsce rozumieniem oznaczać może jedno: Opatrzność nad nami czuwała.
Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że kolejne krzyże i wieńce rozkładane obok dziurawego asfaltu nie wynikają wyłącznie ani z ilości tych dziur, ani z obecności drzew stojących przy drogach (masowo ostatnio wycinanych). Główną przyczyną śmierci zabierającej codziennie członków naszych rodzin, przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych jest nasza własna mentalność automobilowa – szczególna choroba psychiczna, którą można nazwać „polskim debilizmem motoryzacyjnym” (w skrócie syndrom PDM).
PDM jest częścią naszej kultury duchowej – są tu odniesienia do straceńczej szarży, brawury spontanicznego ataku. Są też kompleksy prestiżu i symboli władzy. Jest skłonność do patologicznego indywidualizmu i walki o niczym nie skrępowaną wolność osobniczą. W PDM odnaleźć też można wrodzony nam brak szacunku dla dobra publicznego, norm społecznych czy autorytetów władzy.
Czy kulturę narodową można w jakiś sposób zmieniać, kształtować, nawet ulepszać. Czy raczej należy ją jedynie konserwować, zachowywać jej przejawy i dbać o ciągłość dziedzictwa? Co jest właściwsze? Czy w ogóle jest kultura narodowa?
Próbowaliśmy sobie odpowiedzieć na to pytanie, w drodze. Niestety ryk samochodów pozbawianych celowo tłumików, hałas wydawany przez karoserie za sprawą ciągłego podskakiwania na szwach i łatach produktu asfaltopodobnego, ale także wrzask i pisk uskakujących spod kół w ostatniej chwili nieoświetlonych kobiet i dzieci nie pozwalał na uważną dyskusję.
W szarpanej rozmowie próbowaliśmy wracaliśmy do ciekawego wystąpienia Magdaleny Vasaryovej wygłoszonego podczas wspomnianego panelu „Kultura wobec żywiołów rynku – 20 lat po...”.
Deputowana Zgromadzenia Narodowego Republiki Słowackiej, jako była aktorka teatralna teatru narodowego, aktorka filmowa (zob. filmik poniżej), ambasador Czechosłowacji w Austrii (lata 90-te) a w latach 2000-2005 ambasador Słowacji w Polsce potrafi na problem kultury spoglądać z wielu perspektyw.
Jak zauważyła lament nad upadającą kulturą to postawa dosyć powszechna. I ma w tym absolutną rację. Upadek kultury i cywilizacji czy rozkład tradycyjnie pojmowanych wartości to przecież te preteksty do narzekania, po które najchętniej sięgają dziś media. Media masowe rzecz jasna. Lamentują również ci, którzy o kulturę powinni dbać i wspierać jej rozwój. Szczególnie odpowiedzialni za to politycy.
Vasaryova zauważa przy tym, że sami płaczący oczywiście nie poczuwają się do żadnej winy za takowy stan rzeczy. Cóż bowiem można zrobić by przeciwstawić się samodzielnemu rynkowi i jego nieokiełznanym żywiołom – jak walczyć z destrukcyjną siłą wolnego rynku, która niszczy kulturę? Pozostaje więc wylewanie łez i nostalgiczna zaduma, jakiej oddają się nad smutną mogiłą kultury.
Skargi i skomlenia na tych drugich, „tamtych”, „tych winnych”, tych którzy marzeń lamentujących nie spełnili stają się coraz donośniejsze.
Wylewanie łez idzie w parze z mówieniem o tym co miało być, a nie jest – stąd jakże uprawniony lament i żal, że czegoś niema.
Na samym końcu należy zrobić, to co najchętniej robi się w sytuacjach tak potwornego zaniedbania – poszukać winnych!
Nikt z lamentujących nie przyznaje jednocześnie, że sam nie zrobił nic dla dobra upadającej kultury. Nie tylko nie napisał przełomowej na skale europejską powieści, która otwiera oczy i duszę na świat wyższych wartości, ale najczęściej nic ostatnio nie napisał... „Chciałem ale mi się nie udało – przepraszam” – nawet do tego nie potrafią się przyznać.
Potrafią jednak dokonać bezwzględnej wiwisekcji kapitalizmu. I nie robią tego wyłącznie w duchu marksistowskim, gdzie kultura – część świadomości społecznej obok religii i sztuki - traktowana jest jako „nadbudowa”. („Bazą” jest ekonomia, w niej zawarte jest określenie stosunków społecznych, a świadomość społeczna odzwierciedla warunki bytu materialnego i warunki historyczne).
Utrzymywani dawniej z państwowych pieniędzy artyści oraz działacze instytucji kulturowych postrzegają rynek jako destrukcyjną siłę sprzęgniętą obecnie ze skorumpowaną demokracją. O ileż lepiej i łatwiej żyłoby im się w kulturze i kulturę tą tworzyło gdyby nie wolny rynek!
Obserwują też uważnie tych, którym się udało: stworzyli np. coś co zdobywa uznanie innych – w innym kraju, w innym otoczeniu. I jeśli ktoś wyłamie się z prowincjonalnego otoczenia, to jedno jest pewne: nikt mu tego nie wybaczy.
Wystarczy przypomnieć sobie w jakim otoczeniu znajdowała się kultura narodowa 20 lat temu, kiedy ludzie utalentowani nie mogli pracować - w przeciwieństwie do tych talentu żadnego nie mających, ale spolegliwych wobec władzy – i oto rodzi się wielka pokusa oddania się ponownemu zniewoleniu.
Vasaryova wspominając o istniejących w Czechosłowacji, a następnie na Słowacji strukturach instytucji kulturowych z lat 60-tych, 70-tych czy 90-tych użyła określenia „czarne dziury”. Dziury te zdolne były wchłonąć każde pieniądze przeznaczone na kulturę, czy wśród ludzi za nią odpowiedzialnych pojawiała się jakakolwiek intencja by cokolwiek zmienić, to już odrębna kwestia.
Problemem byli i pozostają ci ZBYT AMBITNI (konkretny przykład dotyczył zdjęcia z funkcji zbyt ambitnej dyrektor Teatru Narodowego Słowacji). Dziś stają się jeszcze większą plagą mając za sobą wsparcie myślących wolnorynkowo klakierów.
Vasaryova użyła słowackiego określenia na ludzi pracujących dla kultury i zajmujących się jej rozwijaniem – są to „svjetlonosy” (świetlonosi). Zapożyczone z niemieckiego określenie „kulturträgerzy” nie do końca oddaje komiczny charakter nazwy tych, którzy niosąc światło mają je na nosie – częściej zaś nie „na”, a „w”. Ludzie ci nie chcą żadnych reform i coraz bardziej tęsknią za czasami, kiedy wszystkim zajmowało się państwo, a ich pracy nikt nie oceniał.
Kolejnym panelistą, który odniósł się do problemu odpaństwowienia kultury był były minister gospodarki i wicepremier lewicowych rządów Jerzy Hausner. Zauważył, że gospodarczy kryzys jest równocześnie testem na to, czy to co osiągnęliśmy jest trwałe i na ile. Wg niego „trajektoria rozwoju Polski” lokuje nas w orbicie krajów wysokorozwiniętych. Poza „trajektorią” i „orbitą” używał również określenia „model molekularny” i „mikroskale”. Z tego co zrozumiałem miał na myśli fakt, że my Polacy jeśli chodzi o drobne, indywidualne przedsięwzięcia całkiem dobrze potrafimy sobie radzić. Przedsiębiorczość w strefie prywatnej, zaradność i aktywność to nasze z dawna potwierdzone atuty.
Dużo gorzej sprawa wygląda w sferze zbiorowej i przestrzeni publicznej – tu jako społeczeństwo, czy naród nie radzimy sobie właściwie z niczym. Większe przedsięwzięcia infrastrukturalne, czy jakiekolwiek problemy wymagające reform bardziej złożonych i angażujące wielość niezbędnych do weryfikacji reguł wymykają się naszej zdolności do ich objęcia. „Makroskala” jest więc dla nas Polaków nie do ogarnięcia i nie do pojęcia (mamy nawet na ten fenomen barwne określenie: „to się w palę nie mieści”). Bariery rozwoju leżą więc głównie w sferze zbiorowej, źródłem zaś naszej niemocy do barier tych przekraczania jest sposób rozumienia kultury i roli samej kultury w szeroko pojmowanym rozwoju.
J. Hasusner przywołał trzy sposoby rozumienia kultury w takim kontekście:
1. Kultura jako działalność kulturalna (w zasadzie chyba „kulturowa”). W tym przypadku wciąż ciągną się za nami obciążenia poprzedniej epoki politycznej – kultura mocno upaństwowiona, osadzona w modelu „korporacyjnym” z dominującym i typowym dla takiego modelu podejściem wyrażającym się w postawie: „Dajcie, dajcie i niczego nie wymagajcie”.
2. Kultura jako swoisty zasób, zakumulowane dziedzictwo (pewnie również lokalna tradycja). Z takiego rozumienia korzystamy często w rozrywce i turystyce masowej. Instytucjom do tego powołanym brak jednak wciąż głębszego spojrzenia na nasze dziedzictwo kulturowe, a podmioty i sposoby sensownego finansowania tych zasobów to wciąż wielki znak zapytania.
3. Kultura jako przestrzeń komunikacji. Kultura tak pojmowana to pewien gwarant spójności społecznej, czynnik wzmacniający i chroniący tożsamość narodową. Tak rozumiana kultura wciąż powinna być redefiniowana by móc tworzyć w ten sposób adekwatną przestrzeń dla wyobraźni, kreacji, która wychodzi poza doraźność.
Biorąc pod uwagę wszystkie te rozumienia nasuwa się smutny wniosek, że myśląc o naszej kulturze narodowej wciąż karmimy się mitami – najchętniej zaś robią to politycy korzystając z tych mitów w celach gry politycznej. Wg Hausnera dopowiedź na wszystkie problemy z kulturą powinna paść nie ze strony twórców, społeczeństwa czy rynku, ale ze strony samego państwa.
Rolą państwa byłoby więc bycie dla kultury nie tylko:
- organizatorem,
- zarządcą,
- płatnikiem.
Państwo dodatkowo (a może nawet głównie?) powinno wobec kultury przyjmować również funkcje:
- stratega,
- przewodnika,
- moderatora,
- partnera.
Pozostaje więc pytanie o samo państwo oraz o to w jaki sposób powinny być zorganizowane i jak ze sobą współdziałać wszelkie instytucje i organy administracji publicznej zajmującej się kulturą.
W przypadku dziedzictwa kulturowego Jerzy Hausner proponuje zwiększenie roli kapitału prywatnego i mecenatu firm, które znacznie mogłyby pomóc w pełnym wykorzystaniu tego zasobu. Dziś państwo w celu pełnego korzystania z tych zasobów daje dużo mniej niż się od niego oczekuje, mogłoby jednak i powinno tworzyć odpowiednie warunki dla sfery prywatnej i obywatelskiej.
Jak podsumowano tą część wystąpienia na styku państwo-kultura brakuje nam wciąż dwóch najważniejszych rzeczy: kreacja i normatywności cokolwiek miałoby to znaczyć.
[Wieloaspektowe i raczej mało optymistyczne raporty o stanie naszej kultury, w tym autorstwa J. Hausnera, można znaleźć na stronie Kongresu Kultury Polskiej]
Tak na marginesie: oglądając telewizję zaraz po powrocie z Krynicy mogliśmy dowiedzieć się o wspaniałej inicjatywie mieszkańców Będzina, jaką była plenerowa rekonstrukcja pierwszych dni II Wojny Światowej na ulicach tego miasta. Widzowie mogli na własne oczy zobaczyć np. wysiedlenie Żydów z getta czy galerię zabytkowej broni targanej dziarsko przez przystojnych będzińskich młodzieńców przebranych w mundury gestapo.
Rekonstrukcje bitew stają się naszą narodową specjalnością i kalendarz imprez masowych coraz gęściej dziś się zapełnia kolejnymi tego rodzaju wydarzeniami. Przybywa też przebierańców-amatorów chętnie wcielających się w role mordowanych Polaków i Żydów oraz na tych na niby mordujących.
Nie jest to chyba przejaw postępującego ogólnonarodowego nihilizmu – z przyczyn obiektywnych rekonstrukcje odtwarzać muszą w większości nieudane obrony czy klęski, ale coraz mniej też wygląda na zdrowy przejaw patriotyzmu czy historycznej ciekawości.
Po mnożących się jak króliki bractwach rycerskich okładających się radośnie toporami na dożynkowych imprezach masowych, przybywa dziś coraz więcej imprez ilustrujących ponadwiekową mękę narodu polskiego.
Można więc odnieść wrażenie, że ten historyczny masochizm połączony z martyrologicznym ekshibicjonizmem staje się niezauważalnie naszą małą narodową perwersją.
Trend ten sprzyjający jakby nie było powiększaniu ‘cultural equity’ należy jednak jak najszybciej skapitalizować zamieniając w ideę promocji Polski na świecie. Z tym ostatnim mamy wciąż bowiem ogromny problem i ani latawiec jako nasze logo, ani stworzone przez W. Ollinsa „creative tension”, ani nawet „Polska Year!” czy smak zimnej polskiej wódki na eksporty problemu tego nie rozwiązały.
Promocja Polski poprzez stworzenie kalendarza rekonstrukcji bitew na naszych ziemiach wydaje się ideą nośną z wielu względów. Przykładowo wymienić warto:
- Produkt uniwersalny – wszyscy uwielbiają widowiska masowe szczególnie te z wykorzystaniem broni, elementów walki bezpośredniej czy pokazami zmechanizowanych urządzeń służących do masowego zabijania (zob. fenomen pikników lotniczych).
- Produkt przełamujący sezonowość w promowaniu kraju. Przez cały rok coś się dzieje – wystarczy spojrzeć na historyczne wydarzania z sierpnia i września oraz towarzyszące im emocje.
- Produkt osadzony w ramach idei „zrównoważonego rozwoju” – żaden region Polski nie będzie pokrzywdzony – wszędzie odbyła się kiedyś jeśli nie bitwa, to choćby partyzancka potyczka z siłami naszych odwiecznych wrogów.
- Produkt angażujący miejscową ludność, pobudzający przedsiębiorczość i innowację, ale też wpływający na wzrost kapitału społecznego. Przygotowanie strojów, budowa rusztowań dla publiczności, uruchamianie czołgu, którego sąsiad przez lata używał jako traktora czy pieczenie lokalnych specjałów integruje ludność i władze lokalne na wszystkich poziomach.
- Produkt ekologiczny. W przeciwieństwie do podejrzewanych o zatruwanie dzieci sztuczną trawą „Orlików” rekonstrukcje odbywają się na świeżym powietrzu, a przypadkowo stratowana publiczność idealnie nadaje się do recyklingu i przerobienia na kompost w gospodarstwach bio-dynamicznych.
- Produkt nastawiony na tolerancję – znoszący bariery rasowe, likwidujący podziały religijne i światopoglądowe. Możliwa jest rotacja ról - np. przedstawiciele mniejszości mogą się swobodnie wcielać w prześladujących i vice versa.
- Produkt wysoce rentowny. W większości przypadków, przy nieznacznym wysiłku i koszcie (jak w pewnym opowiadaniu Redlińskiego) wystarczy jedynie odkręcić szyldy wybranych banków i operatorów telekomunikacji z fasad budynków polskich miasteczek by uzyskać właściwy efekt imitacji historycznej. Większość naszych dróg lokalnych bez żadnej charakteryzacji wygląda dokładnie tak jakby przejechał właśnie po nich sznur ciężkich pojazdów opancerzonych, ich nawierzchnia zaś pięknie imituje rany zadawane ręczną bronią zaczepną.
Renta zacofania działa u nas w każdym obszarze z tą samą siłą.
- Produkt pobudza ukryty potencjał przedsiębiorczości. Produkcja map bitewnych, figurek walczących, przewodników, gier komputerowych, gadżetów typu lornetki, wachlarze, krzesełka turystyczne to tylko wybrane z morza przykładów. W ciągu krótkiego czasu bezrobocie stanie się słowem o niezrozumiałym dla nas znaczeniu.
Liczba turystów odwiedzających nasz kraj znacznie spadła w tym roku – także dzięki nieustającym wysiłkom kilkudziesięciu nie potrafiących się ze sobą skomunikować instytucji zajmujących się promowaniem Polski.
„Polska – tu się zawsze biją” ma więc szansę stać się hasłem, ideą przewodnią i potężnym magnesem dla turystów z całego świata.
By zaś nie być posądzonym jedynie o lamentowanie i nie zaliczyć się tym samym do nieudaczników kulturowych scharakteryzowanych przez Magdalenę Vasaryovą pragnę się czynnie przyczynić do realizacji powyższej idei i tym samym ogłaszam konkurs na kreatywne tłumaczenie proponowanego hasła na wszystkie możliwe języki świata.
Nagrodą będzie poczucie dobrze spełnionego obowiązku prawdziwego patrioty.
Margines okazał się dziś nadspodziewanie obszerny...
Poland – Fighting Loosers
OdpowiedzUsuńPoland – Land of Ambitious Loosers
Poland – National Fight Club (patrz film z Bradem Pittem)
Poland – National Fight Superbrand
pozdrawia bartek znad morza