poniedziałek, 25 lipca 2011

Handsome Devil po raz drugi w Warszawie.

“[...] And I want the one I can't have
And it's driving me mad
It's all over, all over my face...”

Powyższe słowa to cytat z pierwszego utworu, którym nas przywitał: “I Want The One I Can’t Have” (z albumu “Meat Is Murder”; The Smiths). Ostatnim utworem tego koncertu (przed bisem) był właśnie “Meat Is Murder”, więc najwyraźniej taki był zamysł, aby całość spiąć klamrą z przesłaniem nawiązującym do genialnej płyty z orwellowskiego (jak sama nazwa wskazuje) roku 1984.
Elementem gry były stroje zespołu towarzyszącego Moz’owi. Czerwone t-shirty z napisem „McCruelty - I’m Hatin It” (zob. stronę ruchu... oraz PETA - People for the Ethical Treatment of Animals) czy film prezentujący zdecydowanie „niehumanitarne” (!) praktyki uboju kurczaków przypominały, że mamy do czynienia z postacią radykalną i w radykalizmie swoim nad wyraz konsekwentną. Konsekwencja zaś to dobro dziś rzadkie, więc tym bardziej cenne – co pozostaje w zgodzie z prawami brutalnego rynku (nie tylko fast food).
W pierwszych recenzjach pojawiły się opinie, że wypowiedź odnosząca się do świeżych wydarzeń w Norwegii była zbyteczną kontrowersją, która trącała o żenującą naiwność. Nie rozumiem tego niezrozumienia (sic!). A czego innego można się spodziewać po osobniku oficjalnie śniącym o widoku głowy (byłej już) premier UK pod gilotyną („Margaret On The Guillotine”) czy nazywającym Davida Camerona „przygłupem”?
Morrissey nigdy nie był poprawny politycznie i - mam nadzieję - nigdy się takowym nie stanie. Koncepcja „poprawności politycznej” to przecież magia, słowne zaklinanie rzeczywistości. Piękne słowa jedynie na chwilę przykrywają to, co i tak pozostanie brudne, okrutne, głupie i złe. Przecież Oscar Wilde – tak fascynujący Morrisseya – w „Portrecie Doriana Graya” opisał dokładnie czym jest prawdziwa cena piękna.

Nie było więc zaskakujące porównanie seryjnego morderstwa w Norwegii z mordowaniem kurczaków przerabianych na smaczne, chrupiące skrzydełka. Oto cały Morrissey – Morrissey w pigułce. Takie uproszczone wydanie – w sam raz dla początkujących. A początkujący raczej przeważali – przynajmniej w porównaniu z koncertem w 2009 r. Miałem wrażenie, że tamta publika była mocno „smithsowa”, dobrze obeznana z niuansami twórczości Moz’a. Wśród audytorium dnia wczorajszego przeważali z kolei fani niszowego celebryty, którego twórczość zaczęli zapoznawać – strzelam – od albumu: „You Are The Quarry”?
To moja prywatna obserwacja. Pewnie krzywdząca i niesprawiedliwa, ale trudno – „Life Is A Pigsty” jak śpiewał Artysta.

Koncert był nieporównanie gorszy od tego sprzed dwóch lat ponieważ:
1. Stodoła to jedno z najgorszych miejsc do słuchania muzyki na żywo (nieoryginalna opinia własna).
2. Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki (opinia niejakiego Heraklita).

Punktu pierwszego nie warto chyba rozwijać. Może jedynie wzmiankując, że przedstawiciele fenomenu, jakim jest profesja ochroniarska zasługują na odrębne studium przypadku.

Co do punktu drugiego, to Morrissey tylko raz mógł zagrać swój pierwszy koncert w Polsce.
I zrobił to w 2009 roku (...pisałem wtedy...).
Był wtedy mniej pewny siebie (można to nawet nazwać pokorą), był w dużo słabszej kondycji fizycznej (mniej ćwiczył?) i był sto razy bardziej spontaniczny i otwarty na publiczność. Podczas wczorajszego koncertu, pomimo wielu symbolicznych gestów (ocieranie potu biało czerwonym szalikiem, czynienie znaku krzyża, poprawnie wypowiadanego „dziękuję” itp.) wciąż wyczuwało się emocjonalny dystans. Koncert był bez wątpienia dużo bardziej „profesjonalny” (taka dobra rzemieślnicza robota), ale też bez porównania mniej żywiołowy i spontaniczny. Boz Boorer (gitara) i pozostali członkowie zespołu po prostu “robili swoje”. Zniknął ich indywidualizm i różnorodność. Pozostała rutyna.

Największe zaskoczenie?
Oczywiście “Ouija Board, Ouija Board”. Tego utworu nigdy bym się na wczorajszym koncercie nie spodziewał. Przelotna, młodzieńcza fascynacja zjawiskami paranormalnymi i spirytualizmem (Morrissey był przekonany, że widział ducha) powróciła niemal dekadę później w mocno humorystycznej wersji (1989). Singlowy utwór słabiutko przyjęty na Wyspach zabrzmiał po latach w Stodole „with all the carnivores and tha destructors of it...”

Cały materiał koncertowy generalnie był nieźle moim zdaniem dobrany. Morrissey wykonał:
- “I Want The One I Can't Have"
- „First Of The Gang To Die"
- "You Have Killed Me"
- „Irish Blood, English Heart".
- "Speedway"
- “Ouija Board, Ouija Board”
- „The Kid’s A Looker”
- "One Day Goodbye Will Be Farewell"
- „Action Is My Middle Name"
- „I’m Throwing My Arms Around Paris”.
- „Scandinavia"
- „Satellite Of Love"
- „I Know It's Over”
- „Everyday Is Like Sunday"
- “Alma Matters”
- "You're The One For Me, Fatty"
- „Meat Is Murder"
- „There Is A Light That Never Goes Out" (bis)

Oczywiście długo można by dywagować czego zabrakło, a co było niepotrzebne – osobiście wyrzuciłbym wszystkie najnowsze produkcje na rzecz „smithsowej” klasyki.
„Everyday Is Like Sunday" świetnie się sprawdza w połączeniu z „Munich Air Disaster 1958” więc trochę szkoda, że takiego połączenia zabrakło.
Końcówka „Meat Is Murder” – dosłownie zabójcza.
W "You Have Killed Me" nieco zmieniony tekst na początku – nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że była to zwykła pomyłka, a później... konsekwencja.
„There Is A Light That Never Goes Out" – oczywiście wolę koncertowe zakończenie z pożegnalnym „wygaszaniem” kolejnych instrumentów.

Support?
The Heartbreaks- chłopaki z Lancashire pomimo sporej dawki wciągniętego piwa dawali z siebie wszystko. Nie było jednak tego wszystkiego zbyt wiele więc grzecznościowe owacje dostali za zapowiedź wykonania ostatniego numeru.
I słusznie.
Mnie ich performance do gustu raczej nie przypadł.
Wyjaśniłem sobie, jednak że zostali zaproszeni głównie przez elementy image „rockabilly” i „teddy boys” plus zbieżność nazwy z The Heartbreakers (por. okres „przedsmithsowy”).

Przed wejściem na scenę?
Materiały filmowe w duchu „Under The Influence” jak zwykle świetne. Między innymi fragmenty starych seriali z BBC, ale też Soundown Playboys, New York Dolls, Sparks, Diana Dors (to chyba ona?), wywiad z Lou Readem (podczas samego koncertu cover „Satellite Of Love”) czy teledysk Joe Dolana (a skąd my znamy ten ruch sceniczny?) – znakomita dawka humoru i autobiograficznych wspomnień.









Tak na marginesie: celowo starałem się nie pisać zbyt wiele na temat: „JAK WIELKI jest Morrissey” i „jak ZNACZĄCYM fenomen był zespół The Smiths”.
Każdy wyznawca kultu i tak to doskonale wie i rozumie, a agnostykom nie ma sensu tłumaczyć.
I kropka.

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: