Piękność zginie wraz z młodością, a wtedy przekonasz się nagle, że nie ma już dla ciebie triumfów i że wypadnie zadowolić się drobniutkimi zwycięstwami, które pamięć przeszłości uczyni przykrzejszymi od porażek.
Oscar Wilde, Portret Doriana Graya
Wszyscy byliśmy zlani potem. Pot spływał po naszych twarzach i plecach. Krople obcego potu pryskały w powietrzu. To był najbardziej zapocony koncert, jaki można sobie wyobrazić. On także obficie się pocił. Kilkakrotnie zmieniał jaskrawe koszule z eleganckimi mankietami, ale i to nie na długo pomagało. Zresztą nawet zapocony zdawał się nic nie tracić z klasy i elegancji ostatniego prawdziwego dandysa, playboya pop-kultury – przynajmniej takim chcieliśmy go wszyscy oglądać na pierwszym w Polsce koncercie.
Długo czekaliśmy na ten koncert. Może zbyt długo? Minęło przecież ćwierć wieku od wydania pierwszej płyty „Kowalskich”. Polskie radio w latach 80-tych z uporem godnym lepszej sprawy (to był przecież symboliczny rok: 1984...) muzycznym milczeniem ostentacyjnie dawało do zrozumienia, że jego fenomen nie jest godzien publicznej uwagi. Dziś nawet w programie 3-cim można usłyszeć jego piosenki. Ale program 3-ci pomimo wpływów z abonamentu emituje także reklamy. Skoro zdecydował dostosować się do reguł wolnego rynku, to nie może sobie obecnie pozwolić na udawanie, że taki artysta nie istnieje. Odcięty od reklam, skazany na niepopularny politycznie abonament program II-gi PR puszcza już tylko Warszawiankę...
„This Charming Man” którym otworzył swój pierwszy koncert nad Wisłą to utwór pochodzący właśnie z pierwszej płyty. A ta dotarła również do nas. Od dyktatu gustów dziennikarzy Polskiego Radia wybawił nas (cóż za paradoks) państwowy Tonpress. Kadr przedstawiający spuszczoną na goły tors głowę Joe Dallesandro stał się ikoną wielkiej przemiany wrażliwości muzycznej, której mieliśmy być świadkami. Alain Delon na wkładce kolejnej winylowej płyty, którą mogliśmy się cieszyć, także zagościł na naszych półkach za sprawą Tonpressu.
Dzięki ci zatem Tonpressie!
Zbuntowana w dopuszczalnych granicach Rozgłośnia Harcerska (program IV) okazała się bardziej otwarta na alternatywne brzmienia znad Tamizy. Na jej „nieprzemakalnych” falach (czy ktoś jeszcze pamięta Sztywny Pal Azji?) mogliśmy słuchać jego głosu. Mogliśmy, choć nie każdy mógł to wytrzymać. On sam wiele lat później tłumaczy swoją manierę wokalną fascynacją luizjańskim stylem Cajun. Warto więc posłuchać śpiewającego w Acadian French zespołu Sundown Playboys zanim wpisze się go w nurt popularnych w latach 80-tych „niemęskich falsecików”.
Kiedy usłyszał, że nabita po brzegi „Stodoła” chóralnie odśpiewuje wraz z nim „...he knows so much about these things” był wyraźnie wzruszony. Był wzruszony jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że publiczność to nie tylko fani legendarnych „Kowalskich”. Słowa utworów kolejnych solowych płyt były doskonale znane spoconym fanom. Postanowił więc spłacić dług wobec wszystkich tych, których tak długo omijał podczas tourne. Rzucone mimochodem: „Warsaw. Finally...” brzmiało jak prośba o wybaczenie.
Dał z siebie wszystko. Razem z nim przenieśliśmy się w czasie i znaleźliśmy w zatłoczonych klubach Manchester. Te same ruchy, ta sama żywiołowość, ten sam bezwstydnie zdystansowany kontakt z publicznością. Ile go to kosztowało wie chyba tylko bodyguard, który po pierwszym i ostatnim bisie pomagał mu zejść ze sceny.
Fragmenty filmów i piosenki stanowiły kolejne ukłony w stronę przeszłości. The New York Dolls, Nancy Sinatra, postaci z emitowanych na BBC seriali pojawiały się i znikały ze sceny. Proste i zarazem dramatyczne wykonanie „Life is a pigsty” powinno przejść do historii muzycznego performance. Większość z nas widziała go pewnie na koncertach w innych miejscach, ale nic nie mogło się równać dawce emocji, jaką zafundował wiernym fanom w „Stodole” siódmego lipca.
Podczas gdy sala śpiewała wraz z nim “Black Cloud”, „Ask”, „You just haven’t earned it yet, baby”, „Girlfriend in a coma”, „When last I spoke to Carol”, “I’m throwing my arms around Paris”, “One day goodbye will be farewell”, “First of the gang to die”, “Let me kiss you”, “Irish blood, English heart”, “The world is full of crashing bores”, “That’s how people grow up”, “Please, please, please, let me get what I want” media grzebały po raz kolejny Michaela Jacksona. Grzebały go już od dawna – jeszcze za życia żerując na łatwo dostępnym nieszczęściu - tuczącej pożywce oglądalności. Teraz udając przećwiczone po śmierci Diany cyniczne współczucie urządziły prawdziwe funeralne show. Szkoda więc, że nie zaśpiewał „Cemetry Gates”, choć wyraźnie też zaznaczył, że NIE będzie nic o Michaelu Jacksonie (przed wykonaniem "The World Is Full Of Crashing Bores").
Słowa „How Soon Is Now”, rockowego monumentu, o który rozbiły się jazgotliwe głosiki rosyjskich pseudo-lesbijek z Tatuu przy próbie wejścia na brytyjski rynek tylnymi drzwiami (jak inaczej nazwać brawurową próbę wykonania coveru jednego z najlepszych – i zarazem najtrudniejszych - utworów żyjącej legendy niezależnej sceny muzycznej UK) brzmiały jak dedykacja dla wszystkich komercyjnych i niekomercyjnych nadawców:
you shut your mouth
how can you say
I go about things the wrong way
I am Human and I need to be loved
Just like everybody else does...
Tak na marginesie: podobno Morrissey podczas jednego z wywiadów przyznał, że nigdy w życiu nie wystąpi w reklamie, choć o wykorzystanie radykalnego obrońcy zwierząt jako „celeba” zabiegali przedstawiciele np. takiej marki jak marki Kit-Kat.
Ale nic straconego. Parafrazując słowa uznanego brytyjskiego poety współczesnego: „Pewne honoraria są wyższe niż inne”.
jeśli johnny rotten z sex pistols ląduje w spotach masła CountryLife to wszystko jest możliwe
OdpowiedzUsuń