“Rzecz w tym, panie i panowie, że zachłanność - brak lepszego określenia - jest dobra”.
Gekko, Wall Street
W piątek na ekrany kin wchodzi sequel Wall Street (Wall Street: Money Never Sleeps: Pieniądze nie śpią). Nowy film Oliver’a Stone’a na pewno będzie świetny i stanie się hitem, ale to co jest dla mnie najmilszą niespodzianką to soundtrack. Przy dziewięciu (spośród dwunastu) utworach ścieżki dźwiękowej filmu powtarza się to samo imię i nazwisko: DAVID BYRNE (za pozostałe utwory odpowiedzialność ponosi Scot Craig Armstrong).
David Byrne podzielił się już z fanami tą radosną nowiną zdradzając przy okazji, że ze Stone’m pracowało mu się znakomicie. Kiedy reżyser zaprosił Byrne’a do projektu i zlecił mu opiekę muzyczną nad filmem, muzyk (performer, kompozytor, pisarz itd. itp.) położył na jego biurku obszerny zestaw płyt. Wybrane zostały (w większości) utwory z płyty stworzonej wspólnie z Brian’em Eno (Everything That Happens Will Happen Today) - warto przypomnieć, że Byrne promował ten album w Polsce, nieco ponad rok temu w “Stodole”, gdzie dał fantastyczny koncert (się napisało o tym swego czasu). Soundtrack zawiera również kilka utworów z ostatnich solowych projektów muzycznych oraz jedną piosenkę z repertuaru Talking Heads - "This Must Be The Place” (album "Speaking in Tongues"). Ten ostatni utwór znalazł się na ścieżce dźwiękowej pierwszego Wall Street; 1987 r. W ówczesnej wersji miejsce swoje znalazły także “Mea Culpa” oraz “America is waitng” duetu Byrne - Eno (płyta "My Life in the Bush of Ghosts").
“Kultowy” tekst z filmu pewnie każdy doskonale pamięta, ale gwoli przypomnienia:
The point is, ladies and gentleman, that greed -- for lack of a better word -- is good.
Greed is right.
Greed works.
Greed clarifies, cuts through, and captures the essence of the evolutionary spirit.
Greed, in all of its forms -- greed for life, for money, for love, knowledge -- has marked the upward surge of mankind.
And greed -- you mark my words -- will not only save Teldar Paper, but that other malfunctioning corporation called the USA.
Z wypowiedzi Byrne’a wynika, że współpraca z Oliver’em Stone’m dla obu okazała się satysfakcjonująca. Podczas kilku spotkań reżyser pytał muzyka o zdanie, angażował go w cały proces i był bardzo otwarty był na jego sugestie i komentarze. Jak zauważa Byrne (którego doświadczenie w pracy nad muzyką filmową pozwala mu na dokonywanie takich porównań) nie była to jedynie biurokratyczna formalność. Byrne dokonał jedynie jednej czy dwóch korekt - kiedy piosenki nie korespondowały wg niego właściwe z poszczególnymi scenami.
Przyznać muszę, że news o kooperacji ze Stone’m pojawił się w odpowiednim momencie. Kończę właśnie lekturę “Song And Circumstance. The Work of David Byrne. From Talking Heads To The Present” (Sytze Stennstra), a równolegle czytam “Bicycle Diaries”. Autorem tej ostatniej jest sam Byrne i mam nadzieję, że znajdę w końcu chwilę czasu by poświęcić napisanym - lub narysowanym - przez niego książkom nieco więcej czasu. Dziś jedynie w telegraficznym skrócie.
Z początku sądziłem, że sam tytuł “Bicycle Diaries” (Dzienniki rowerowe) jest jedynie pustym marketingowym chwytem, ale oczywiście myliłem się (!) - analogia do tej filmowej opowieści nie jest przypadkowa. Byrne przywołuje Marksa wprost (zresztą podzielałby z Che nie tylko lekturę Kapitału), a wszystkie z pozoru błahe i chaotyczne przemyślenia, układają się w spójna refleksję na temat wielu drażliwych kwestii społecznych.
Rower jest dla Byrne’a podstawowym środkiem lokomocji - i w zasadzie jedynie lokomocji, ponieważ nie interesuje go zbytnio ani aspekt sportowy czy zachowanie zdrowej kondycji ani przelotne mody “rowerowych kultur”. Rower (zdecydowanie miejski) stał się jego podstawowym środkiem transportu już we wczesnych latach 80-tych i od tamtego czasu z perspektywy siodełka Byrne dokonuje krytycznego oglądu kulturowo-społecznych środowisk zwiedzanych miast.
Niektóre z zawartych w książce obserwacji znalazły się już na blogu journal.davidbyrne.com, ale ponieważ pisanie bloga nijak się ma jego zdaniem do pisania książki w wersji papierowej są tu zupełnie różne teksty.
W książce znalazłem m. in. ciekawostkę związaną z... Puszczą Białowieską. Otóż podczas wizyty w Niemczech (właściwie w ich części, zwanej wówczas RFN) Byrne wraz z Bobem Wilsonem poszukiwali lokacji do zdjęć ewentualnej adaptacji filmowej “The Forest” - film ten nigdy zresztą nie powstał. Sama sztuka uświetnić miała 750 lat miasta Berlin, a oparta została na sumeryjskim eposie o Gilgameszu.
Panowie poszukiwali prawdziwej, dziewiczej puszczy, której w RFN w żaden sposób naleźć nie mogli. Udało im się zatem zorganizować wypad do NRD, gdzie znajdowała się jedynie kilometrowa namiastka dzikiego lasu, który sobie wymarzyli. To właśnie tutaj dotarły do nich pogłoski o tym, że nieco dalej na wschód istnieją legendarnie olbrzymie, nietknięte ludzką ręką tereny leśne.
Ten wariant okazał się jednak mało praktyczny...
Tak na marginesie: ponieważ wieszczony jest koniec tradycyjnej książki i zastąpienie jej e-wersją na Kindle, iPada czy inny diwajs (mniejsza czy odbija światło, czy nie) warto, póki jeszcze można, nacieszyć oczy i ręce old-school’owym czytadłem. Książkę Byrne’a czyta się z wielką przyjemnością także z innej, bardzo prozaicznej przyczyny - książka jest dobrze wydana. Sztywna, pokryta płótnem oprawa zawiera nie tylko wciągające teksty świetnie złożone na dobrej jakości papierze, ale też wiele autorskich zdjęć. Prawdziwym smaczkiem jest dodatek zawierający ręcznie rysowane przez autora projekty miejskich stojaków rowerowych. Nic więcej do czytelniczego szczęścia nie trzeba.
No dobra, brakuje tasiemkowej-zakładki.
(taka mała zachłanność)
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz