Wkraczamy przecież do krainy czarów…
Nie zdradzę zbyt wiele i mam nadzieję, nie popsuję przyjemności czytania wspominając, że odwrócona partia tekstu mówi o „drażnieniu” (tease), jako jednej z najlepszych metod marketingowych. Kto zginie w następnej powieści? Z jakiej ciężarówki spadnie jej egzemplarz przed pojawienie się w sklepach? O ile wzrośnie czytelnictwo wśród dzieci na rzecz spadku zainteresowania Xboxem?
Tricki, emocje, sekrety czy ekskluzywność pomagają w sprzedaży wszystkiego. Reguła niedostępności dotyczy także omawianej książki. Jedna z dwóch moich ulubionych księgarni internetowych (nomen omen Merlin.pl) wciąż jej nie ma w ofercie.
Stephen Brown analizuje fenomen sukcesu mega marki Harry Potter na sposób „angielski”, czyli inteligentnie i dowcipnie zarazem. Rzecz niezwykle rzadka w rodzimej literaturze poświęconej marketingowym tematom. Całość czyta się tak, jak felietony Jeremy’ego Clarksona – szybko, z dużą przyjemnością, wracając chętnie do wybranych fragmentów.
Osobiście należę chyba do kategorii osobników nazywanych przez potteromaniaków (i pewnie nie tylko przez nich) „cynikami i skończonymi gburami” - nigdy nie czytałem żadnej z części przygód małego czarodzieja. To znaczy próbowałem czytać, ale nic z tego nie wyszło. Wychowany na przygodach Tomka, Chłopcach z Placu Broni i Łysku z pewnego pokładu, mam niestety wrażliwość stępioną na Szkolno-Postmodernistyczne-Fantasy. Zresztą w szkole, do której chodziłem było dużo ciekawiej i bardziej „odlotowo” niż w Hogwartcie (jedyna rzecz wspólna to fruwające miotły).
Widzę, że wpadłem w pułapkę magii Pottera – niby nie czytałem, a wiem jak się nazywa szkoła czarów? Trudno nie wiedzieć – pomimo, że dwanaście wydawnictw odrzuciło rękopis pierwszej powieści, HP wszedł do powszechnego obiegu kultury popularnej szybciej niż hasło „globalne ocieplenie”. I narobił więcej zamieszania.
Jak zauważa Brown rygoryzm, analityczność i „naukowość” powszechne w literaturze marketingu i dostojnych, klimatyzowanych konferencyjnych komnatach jest podejściem niewystarczającym do wyjaśnienia większości sukcesów znakomitych marek, nie mówiąc już o ich kreowaniu. Pytanie jednak czy „inżynieria” marek ustąpi zupełnie czarom, magii i wróżbiarstwu? Przynajmniej to ostatnie ma się chyba coraz lepiej (zob. Wpis).
Anty-Kotlerowskie podejście Browna pozwala zobaczyć wyraźnie jak bezradni okazują się marketerzy - nie w obliczu porażek, ale przede wszystkim w próbie wpływania na konsumenckie gusta. Przywołane orwellowskie określenie reklamy jako „bełtanie kijem w wiadrze z pomyjami” dosadnie kwitowałoby takie wysiłki.
„Magia Harry’ego Pottera…” niczego nie wyjaśnia, nie rości sobie prawa do formułowania kolejnych reguł i zasad marketingu. Nie zawiera żadnych recept sukcesu. Wielu więc roz-CZARUJE. Zdaniem autora istota marek XXI sprowadza się po prostu do ich wieloznaczności. „Symbol, przedmiot dyskusji, rozmowy czy zazdrości” jakim jest marka nie da się zamknąć w żadnym mandalo-podobnym grafie czy modelu.
Książeczka Browna obiecuje jednak spełnienie dwóch sprzecznych pragnień: chęć by „wszyscy mogli się dowiedzieć jak robić takie cuda (sukces powieści, filmów i franczyz)?” walczy z przekonaniem, że „musi istnieć Wielka Tajemnica, której sekret znają tylko nieliczni…”
Nikt zaś wątpi, że należy do tych wybranych, którym dane będzie poznać Wielki Sekret.

Brown Stephen; „Magia Harry’ego Pottera. Kreowanie Globalnej Marki”; przekł. Hanna Bem, PWN, 2008
Tak na marginesie: o ile z niecierpliwością czekam, na nową książkę Browna, to przyznaję, że pozostanę zatwardziałym mugolem. Chyba, że zdarzy się jakiś CUD...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz