- lepiej jest użyć najlepszego makaronu, niż tego gorszej jakości,
- nie gotuj makaronu jak inni – ugotuj po swojemu,
- jeśli skoncentrujesz się na tym co robisz, to dobrze ugotujesz makaron,
- zadbaj o satysfakcję tych, którzy będą jedli gotowany przez ciebie makaron,
- czym dłużej zajmujesz się gotowaniem makaronu, tym większe zdobędziesz doświadczenie i ugotujesz go lepiej,
- gotując ciągle makaron nabierzesz w końcu chęci by ugotować także coś innego,
- musisz zrezygnować z podgrzewania bigosu, jeśli w tym samym czasie i w tym samym garnku chcesz ugotować makaron,
- przygotuj się na to, że czasem twój makaron nie wyjdzie tak, jakbyś sobie tego życzył,
- nie ugotujesz dobrze makaronu bez wody a już na pewno bez makaronu,
- nieważne jak ugotujesz makaron – ważne co ludzie o nim pomyślą i powiedzą.
No i co powiecie
znajdując taki tekst na stronie kogoś, kto chciałby prowadzić blog o gotowaniu?
Wróżycie mu sukces? A może miałby waszym zdaniem szansę stać się „ekspertem”, z
czasem może nawet „guru”, w kwestiach gotowania?
Pytania
retoryczne – stwierdzicie. I macie rację.
Bo czym innym
jest konkretna umiejętność, wiedza, czy ekspertyza, a czym innym tzw. marketingowe
teorie. Powyższe „mądrości” to oczywiście parafraza wybranych „niezmiennych
praw marketingu”, które w różnych ilościach i wariantach znaleźć można w
niezliczonych książkach, artykułach i opracowaniach na ten temat.
O ile jednak w
przypadku tak prostej, zdawałoby się, czynności jak gotowania makaronu „prawa”
te brzmią kuriozalnie lub wręcz idiotycznie, o tyle w przypadku marketingu przyjmowane
są zupełnie na serio i z pobożnością przynależną wiedzy objawionej.
Dlaczego tak się
dzieje? – zapytacie. Nie mam zielonego pojęcia - odpowiem.
Ale tak już jest.
I zagadką pozostanie dlaczego ciągle znajduje się tylu naiwnych, którzy nie
tylko wierzą w tego rodzaju banialuki, ale też skłonni są za ich słuchanie
płacić.
A może się jednak
mylę? Może wykazuję jakąś patologiczną arogancję? Sami zresztą spróbujcie oceńcie
wartość poznawczą i użyteczność poniższych „praw” (przykładowe myśli wyjęte z poczytnych „klasyków”
tzw. teorii marketingu):
-
prawo
pierwszeństwa – jeśli jesteś w czymś pierwszy, to możesz odnieść sukces,
-
prawo
percepcji – marketing to nie walka produktów ale wyobrażeń na ich temat,
-
prawo
koncentracji – dobrze jest się na czymś skoncentrować,
-
prawo
perspektywy – działania marketingowe działają
dopiero po jakimś czasie,
-
prawo
rezygnacji – należy coś poświęcić, aby coś innego zdobyć,
-
prawo
nieprzewidywalności – właściwie nic się nie daje przewidzieć…
Itd.,
itp.
Mocne są te prawa (to był sarkazm). Przyznacie, że „wiedzę” tego rodzaju (zupełnie za darmo) z
wielką chęcią przekaże wam wasza babcia. Moja dodałaby do tego kilka innych uniwersalnych
i „niezmiennych praw” w rodzaju: „Jak się nie ma miedzi, to się na dupie
siedzi” (to byłby np. odpowiednik „prawa zasobów”), „Baba z wozu, koniom lżej” (nowe prawo –
powiedzmy: wydajności), „Obiecanki cacanki, a głupiemu radość” (może prawo
iluzji?), „Ni pies, ni wydra” (prawo jednoznaczności?), „Przyjdzie koza do woza”
(prawo atrakcyjności), „Lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć” (nazwijmy
to prawem komfortu), „Łatwiej kijek obcienkować…” (prawo procesów
nieodwracalnych? ) i w końcu moje ulubione: „Co ślepemu po oczach?” (prawo
zdrowego rozsądku).
Pozdrawiam w tym
miejscu serdecznie moją babcię Eugenię!
Cała marketingowa
„teoria”, jeśli jej się przyjrzeć przez chwilę, składa się właściwie z trzech
kategorii „praw”. Są to aksjomaty, tautologie i toposy.
Aksjomaty, czyli stwierdzenia nie wymagające żadnych dowodów,
uznane z góry za prawdziwe i będące podstawą do kolejnych twierdzeń („dobrze
jest mieć silną markę”, „trzeba budować własną kategorię”, „silna marka, to skoncentrowana
marka”). W przypadku marketingu są najczęściej wynikiem olśnienia albo
natchnienia. Kolene pokolenia mają poszukiwać dowodów na ich prawdziwość.
Tautologie, czyli zdania prawdziwe przez to, że objaśniają
same siebie, nie poszerzając w żaden sposób naszej wiedzy i/lub oderwane
zupełnie od doświadczenia. Słysząc o tzw. „prawie drabiny” (naprawdę jest takie
marketingowe prawo i brzmi ono mniej więcej tak: „twoja strategia, zależy od
miejsca jakie zajmujesz”). Dowiadujemy się tu tyle, co ze stwierdzenia, że
„trójkąt to figura trójkątna”. Samo pojęcie „strategia” zawiera w sobie założenie
o relacyjności czy też względność środków w stosunku do zakładanych celów i
kontekstu, w jakim mogą być wykorzystane.
Podobnie z
„prawem wyłączności” („jedno zawłaszczone pojęcie, skojarzenie nie powinno się
w umyśle konsumenta kojarzyć z dwoma różnymi firmami”). Redundancja w
najczystszej postaci.
Zdarzają się tu również swoiste pleonazmy („wyróżnialna marka”, „przewaga konkurencyjna”) ale o tym może przy innej okazji.
Zdarzają się tu również swoiste pleonazmy („wyróżnialna marka”, „przewaga konkurencyjna”) ale o tym może przy innej okazji.
Toposy – czyli historie, anegdoty, figury, które miewają co prawda jakiś walor
rozrywkowy lub mogą stanowić dobrą materię dla różnorodnych (często sprzecznych)
interpretacji ale w zasadzie nie wyrażają żadnej konkretnej wiedzy na temat
świata, a do tej już posiadanej nie wnoszą nic nowego (w marketingu będzie to
np. „mit założycielski”, figura ciągłej „walki z konkurencją” czy nieustannego
poszukiwania „trwałej przewagi konkurencyjnej”, motyw „przywiązywania
konsumenta do marki” itp.).
Prawa i zalecenia
marketingowych teorii – jeśli na chwilę zapomnimy o paraliżującym myślenie autorytecie
ich twórców - okazują się zazwyczaj wielkimi banałami, niepraktycznymi
ogólnikami lub w najlepszym wypadku trawestacją ludowych mądrości i przysłów lub
zdroworozsądkowych heurystyk działania („bycie w czymś pierwszym, lub lepszym
pomaga w osiągnięciu sukcesu” – no tak, pomaga, a dlaczego do diabła miałoby przeszkadzać?).
Zgodnie z ich prawdziwością
najwięcej zaś zyskali ci, którzy jako pierwsi nazywali je „prawami marketingu” i
sprzedawali w kolorowych okładkach (dziś również w e-bookach, audiobookach i
podcastach).
Prawa takie
miałyby ponoć stanowić konsekwencję jakiejś tajemniczej „metody naukowej” (odwieczny
kompleks i roszczenia teorii marketingowych by traktować je jak nauki ścisłe) –
przeróżnych obserwacji, badań, dogłębnych analiz, weryfikacji, testowania
hipotez itp. W ten sposób miałyby z kolei zyskać walor poważnych,
potwierdzonych „naukowym” podejściem zasad, stwierdzeń i zaleceń – idealnych
dla głodnych wiedzy studentów marketingu i zarządzania, menadżerów (zazwyczaj
średniego szczebla), czy nawet (nie daj Panie Boże!) dla przedsiębiorców.
Jest to
oczywiście fantasmagoria – większość opracowań czy prezentacji, które można
znaleźć np. na slideshare, w których ukryte są tego rodzaju „mądrości” powstaje
wg tej samej metody. Autorzy gromadzą X przykładów firm/marek, które przez
jakiś czas odnoszą (lub odniosły) mniejszy lub większy sukces i starają się na
siłę znaleźć elementy wspólne, wzory, które można w prosty i jasny sposób
opisać w kolejnych bulletach powerpointowych slajdów. Duża część przykładów
podawanych jako potwierdzenie opisywanych „praw” już w momencie druku/publikacji
okazuje się często nieaktualna.
Ale nic to – bo same
prawa pozostają niezmienne!
Inna rzecz, że
dobór przykładów bywa ewidentnie stronniczy a opisywane „case studies” dopasować
się mają do stworzonej a priori teorii. Nawet jeśli autorzy zadają już sobie
trud analizy historii „marek odnoszących sukces”, to mają często skłonność do
pewnych, delikatnie mówiąc, nadużyć (często zresztą niecelowych) myląc np.
współwystępowanie jakichś zjawisk czy korelację określonych cech z faktycznym
powiązaniem przyczynowo-skutkowym.
Co mam na myśli.
Otóż przytrzaskując sobie palec w drzwiach zdarza mi się stęknąć, albo krzyknąć
„Auuu!”, co nie koniecznie oznacza, że jak wyjęczę „Auuu!”, to tym samym drzwi
się zatrzasną. Z drugiej strony przytrzaśnięcie paluchów nie musi wywoływać
„Auuu!”, bo czasem wyrwie mi się coś mocno niecenzuralnego.
W marketingowych
opracowaniach mało kto zaprząta sobie głowę takimi subtelnościami i faktycznie
próbuje ustalić co jest jajkiem, co kurą a co jajecznicą. Tu panuje zasada:
jeśli można opisać działanie wybranych marek wspólnym wzorem (np. wszystkie
stosowały kolor czerwony, miały w logo symbol zwierzęcia, maskotkę/brand-icon i
humor), to oznacza to, że znaleźliśmy właśnie „uniwersalny schemat” odnoszenia
sukcesu, który możemy sformułować następująco: „zastosuj żart o czerwonej
tchórzofretce, a gwarantujemy, że będziesz zwycięzcą”!
I są tacy, dla
których to wcale nie żarty.
‘Last but not
least’ (jak mawia młoda, polska emigracja) – podczas konferencji i szkoleń tzw.
wiedza marketingowa przekazywana jest nader często nie poprzez praktyków - zdarza
się, że małomównych, pozbawionych erudycji i ogłady, ale za to piekielnie
skutecznych – bo ci zwykle nie mają na to czasu ani ochoty – tylko poprzez
gadatliwych i błyskotliwych mówców. Ci zaś największe doświadczenie zdobywali zazwyczaj
we wklejaniu obrazków w powerpointa, pisaniu blogów eksperckich, tudzież
cytowaniu Setha Godina, rodziny Ries’ów i oczywiście sprawdzającego się przy
każdej okazji Einsteina (tak w ogóle, to nic nie mam do publicystyki Godina czy
Ries’ów).
Eksperci tego
rodzaju opowiadają więc brand managerom o tym jak skutecznie zarządzać siedmio,
ośmio czy w końcu dziewięciocyfrowym budżetem przeznaczonym na budowanie marki
bazując na quasi-teoriach zaczerpniętych z poradników w miękkich okładkach i –
w domyśle - na osobistym doświadczeniu w prowadzeniu własnych firm. Jakie to są
firmy i w jakiej skali odnieśli sukces? Sami ich możecie zapytać przy
najbliższej okazji.
Dlaczego o tym piszę?
Po pierwsze
dlatego, że sam popełniałem takie błędy. Głównym zaś był błąd nadmiernej ufności
do wszelakich autorytetów i ekspertów ds. marketingu (niektórzy wciąż uchodzą
za „guru” – to najwyższy rodzaj ekspertyzy). Ufałem im kiedyś wierząc, że np. tytuł
doktora, prestiżowa nazwa szkoły czy organizacji lub recytowane gładko formułki
i „kejsy” gwarantują dostęp do użytecznej wiedzy.
Mój błąd. Moja
wina. Dziś wiem, że nie gwarantują.
Rozmowa z
właścicielem funkcjonującej od lat myjni samochodowej, zakładu dentystycznego
albo sklepiku osiedlowego da wam dużo więcej praktycznej wiedzy - nie tylko na
temat „jak odnieść sukces” czy budować markę ale też na temat tego na czym w
ogóle polega przetrwanie w biznesie.
Po drugie
dlatego, że jestem coraz mocniej przekonany co do tego, że nie istnieje nic w
rodzaju „teorii marketingu” (podobnie jak nie istnieje żadna teoria gotowania
makaronu). Samo studiowanie konkretnych przypadków i wyciągnie wniosków z
porażek czy sukcesów innych może mieć dużą wartość, jednak nie istnieją żadne
zalecenia i wzory uniwersalne. Podobnie „benchmarking” – może być ciekawym
doświadczeniem intelektualnym ale nie działa tu metoda „kopiuj i wklej”, Każda
firma, każda marka, każdy rynek, produkt itd. to zjawiska indywidualne i
niepowtarzalne, podobnie jak konteksty,
w których funkcjonują (i podobnie jak ludzie). Nie istnieje tu żaden
sprawdzony „model idealny”, który można swobodnie kopiować i aplikować do
dowolnych sytuacji czy każdego przypadku.
Jeśli więc już
koniecznie upieracie się przy tym, żeby gotować makaron, to ok. Czytajcie sobie o makaronie, podglądajcie
mistrzów, eksperymentujcie, uczcie się na błędach i dobrze przy tym bawcie.
Bo makaron może
być zabawny.
Po trzecie,
wszelkie marketingowe zalecenia to zwykle jeden wielki b****t (wiem, wiem,
wiem wykazuję nieuzasadnioną arogancję i bezczelność, ale trudno) ponieważ
sprowadzają się najczęściej do mądrości w rodzaju „zadbaj o satysfakcję
klienta”, „zadbaj o pozytywne brand experience”, „zadbaj o wyróżnialność”
(generalnie jak widać dużo w tym troski i dbałości). Tak jakby istniała w ogóle
jakaś opcja do mądrości tych alternatywna.
Nikt o zdrowych
zmysłach nie wyskoczy przecież z mantrą typu: „nie dbaj o swoich klientów”,
„zapomnij o tym, żeby się wyróżnić”, „zafunduj klientowi negatywne doznania i
stres”.
Potoczna wiedza i
zdrowy rozsądek zawierają tyle samo marketingowej prawdy, co najgrubsza księga
od teoretyzującego guru czy najdłuższa prezka w nieszczęsnym powerpoincie.
Po czwarte, piszę
o tym dlatego, że zdarzało się, że mnie samemu przypinano łatkę takiego
„eksperta” i niestety popełniałem ten błąd, że się na to godziłem, nie
protestowałem, a z czasem zdarzało mi się nawet pomyśleć, że może faktycznie
nim jestem? Brrrrrr.
Nigdy nim nie byłem,
nie jestem i nie zamierzam. A jeśli będziemy już mieli okazję porozmawiać na takie
tematy, jak wyżej, to nie ufajcie mi – zaufajcie swojej intuicji.
Po piąte, piszę to
bo zawodowo zajmuję się strategią komunikacji, prywatnie zaś (poza makaronem) lubię marketing i reklamę. Te ostatnie obserwuję jako
fascynujące i inspirujące zjawiska kulturowe. To, co moim
zdaniem może zaoferować strateg komunikacji to właśnie inspiracja, przypomnienie, że
„coś już było”, wskazanie potencjalnych możliwość, zakwestionowanie status quo,
czasem prowokacja. I wierzę, że może to mieć większą wartość niż formułowanie
aksjomatów i dogmatycznych stwierdzeń w stylu: „co należy zrobić” albo „jak
należy działać” żeby marka odniosła sukces.
Eksperci chętnie
wam zawsze opowiedzą co należy zrobić. A jeszcze chętniej powiedzą co należało zrobić, kiedy marka już ten sukces odniesie!
Bo post factum
każdy potrafi być ekspertem.
Tak na
marginesie: OK, przyznaję, piszę też dlatego, żebym sam o tym nie zapomniał, a
jak zapomnę, to żebyście mi przypomnieli, co tu nawypisywałem.
Jeśli więc
usłyszycie, że zacznę gdzieś bredzić np. o jakichś uniwersalnych zasadach i
prawach w marketingu, to kopnijcie mnie w tyłek.
Zadziała
przynajmniej prawo grawitacji.
Tak naprawdę to nie wiem
skąd mi się przyczepił ten makaron.
Jakieś hipotezy?
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
True. Marketing jako strategia jest niemożliwy do skopiowania... Gdyby te wszystkie uniwersalizmy były możliwe do zrealizowania, mielibyśmy na rynku zastępy klonów słodkiego płynu z czerwonym lougo czy komórek z nadgryzionym jabłcem. Czytałem i kiwałem głową, bo w tej robocie konieczne jest łapanie dystansu do tego, co się robi. I nadążanie. I otwarty łeb. Warto oczywiście posłuchać, co mają do powiedzenia Ci wszyscy guru, ale znów przyznaję Ci rację - najlepsi zwykle rzadziej znajdują czas na self-PR.
OdpowiedzUsuńA w ogóle to piątal za podjęcie tego tematu. Każdy chciałby być ekspertem od marketingu i napisać książkę albo zrobić prezentację ;), ale niewielu ma coś do powiedzenia... Satysfakcję przynosi przygotowanie takiej strategii komunikacji, która żre. Jak ta, ponadczasowa próba => https://www.youtube.com/watch?v=eGgfYXNgSsI
PS Zręczne nawijanie makaronu to cecha wszelkiej maści przebojowych szefów agencji, konsultantów i ekspertów od nowych mediów :)
To mnie zaskoczyłeś Marku kompletnie! Znałem Cie tylko od strony roli eksperta.
OdpowiedzUsuńAnonimowy - to po prostu znaczy, że mnie mało znałeś:-)
OdpowiedzUsuń