Akt pierwszy.
Wyobraź sobie sytuację następującą: w pewnym miejscu, o określonej porze zaczynają się pojawiać wszystkie osoby, które kiedykolwiek znałeś, lub, które ciebie znały choćby ze słyszenia. Schodzą się powoli samotnie lub grupkami. Przychodzą twoi koledzy z pracy, koleżanki, przyjaciele, znajomi z młodości a nawet dzieciństwa, były i obecny szef, a także twój ostatni agent ubezpieczeniowy. Pojawia się twój brat, daleki krewny z Ameryki, sąsiad i nauczyciel ze szkoły średniej.
Uśmiechasz się do wszystkich przez grzeczność – nawet jeśli niektórych nie cierpisz, zapraszasz by usiedli przy wspólnym stole, witasz się z nimi i próbujesz zabawić rozmową.
Niestety nikt cię nie widzi i nie słyszy, bo nie może. A nie może ponieważ tylko raz odbędzie się takie spotkanie, w dodatku w warunkach dosyć specyficznych – okazją do niego będzie, (jak się już domyślasz) twój własny pogrzeb.
W żadnych innych bowiem warunkach pewnie byś nie sobie nie życzyłbyś lub nie mógł spotkać jednocześnie wszystkich tych osób.
Na Facebooku spotkanie wszystkich w jednym miejscu jest niestety możliwe.
Oto został właśnie wygłoszony pierwszy paradoks tej groteskowej trzyaktówki. Paradoks – w swoim najbardziej podstawowym i pierwotnym znaczeniu.
Goffman zanegował jednorodny twór ukryty pod nazwą osobowej tożsamości. Tożsamości (jest ich wiele) powstają wg niego w interakcjach, ważny jest kontekst i sytuacja. Zakładamy więc różne maski, gramy różne role w zależności od sceny, na której w danej chwili odbywa się nasz performance.
Dalajlama pewnie by zaprzeczył. On bez względu na okazję, sytuacje czy miejsce zawsze pozostaje sobą – uśmiechniętym, życzliwym Buddą w sandałach. Niezależnie czy spotyka się z politykami (nawet takimi jak Putin), bezdomnymi, dziećmi, niezależnie czy odprawia rytuał w świątyni, czy w trakcie podróży medytuje samotnie w klasie biznes albo w Sheratonie – jego rola pozostaje niezmieniona, a tożsamość identyczna.
Akt pierwszy (reżyseria Takeshi Kitano) kończy niespodziewanie wraz z rytmicznym zaśpiewem chóru zza kulis – melodyjne skandowanie w takt stepujących koturnów:
„Nie – ka – żdy – jest – do – dia – bła – da – laj – la – mą!”
Kurtyna opada.
Akt drugi.
Facebook to instytucja totalna na tej samej zasadzie, co łagry, więzienia, klasztory, szkoły czy korporacje. FB jest zamkniętym, autonomicznym światem społecznych relacji, światem rządzonym własnymi regułami, kodeksem postępowania i zasadami przynależności. Wydaje się, że skoro wejście i „zamieszkanie” w świecie FB jest proste i dobrowolne, to takie również powinno być z niego wychodzenie.
Nic z tych rzeczy.
Strefa FB otoczona jest niewidzialnymi murami, a wirtualne łańcuchy, jakim i więzień-adept zostaje przykuty do ściany ciasnej celi, będą ograniczały nie tylko możliwość jego ruchów w samej zonie, ale też skutecznie będą go zatrzymywać przy każdej próbie ucieczki „na zewnątrz”.
Ciągłe leżenie na wąskiej pryczy można sobie urozmaicać np. przewracaniem się z boku na bok. Monotonne dreptanie po spacerniaku urozmaicają z kolei pogawędki prowadzone ze wespół maszerującymi więźniami.
W wolnym czasie można też sobie postawić horoskop, powróżyć z fusów w kawie, albo ilości plamek na widelcu. Można przywiązać papierek do sznurowadła i drażnić sąsiada z dołu. Dopóki się naprawdę nie wkurzy. Nie ważne jest zresztą co robisz, ale jak to robisz. Jeśli inni widzą, że masz zajęcie (rozwiązujesz krzyżówkę, quiz, czy budujesz kostkę z zapałek), to nie będą cię zaczepiać – liczą na to samo z twojej strony.
Ogólnie to jest najważniejsze – w jaki sposób reagujesz na obecność innych. Strategią sprawdzoną jest uprzejma nieuwaga (ternin Goffmana). Otwarte i uporczywe gapienie się na innych nie jest mile widziane. Uprzejma nieuwaga wymaga pewnej subtelności i delikatności. To wyrafinowany rodzaj gry. Na plaży można się posłużyć wachlarzem lub założyć ciemne okulary i bezkarnie zerkać na innych nie będąc podejrzewanym o agresywne gapienie się. Tu uprzejmie nie zauważasz czyjegoś komentarza, zdjęcia. Inni dyskretnie podpatrują twoje zdjęcia, linki i posty ale udają, że ich nie widzą. Nie należy natrętnie ogniskować uwagi na zachowaniach innych – broń boże upośledzonych czy innego koloru skóry. To już jest chamstwo.
Masz prawo do uprzejmej nieuwagi - jeśli jesteś dobrze wychowany i nie w odpowiedni sposób zauważasz innych, możesz liczyć na wzajemność – zostaniesz obdarowany tym samym.
Dni stają się coraz bardziej monotonne. Ich rytm wyznaczają regularnie powtarzane rytuały: kawa, horskop, iskanie, spacerniak, pogawędka, kawa, warsztaty, prycza, iskanie, kawa, zapałki, prycza, kawa, horoskop, iskanie, pogawędka, papierek na sznurowadle, kawa, horoskop, zapałki, prycza... Popadasz w odrętwienie.
Papierek z pryczy sąsiada ląduje na twoim nosie. Przebudzony, rozdrażniony, przez chwilę rozglądasz się wokół z przerażeniem: „Gdzie ja jestem, jak się tu znalazłem, jak stąd uciec?” To nie trwa długo bo przynoszą kawę, a zatem kawa, horoskop, iskanie, spacerniak, pogawędka...
Odrętwiały przewracasz się na pryczy i czujesz jak z niej spadasz. Lecisz w dół przeraźliwie długo, ale nie otwierasz oczu – pod powiekami przesuwają się kawa, spacerniak, papierek, iskanie... Teraz dopiero zdajesz sobie sprawę, że na ścianach sali pogrzebowej w akcie pierwszym wisiała jakaś strzelba! Ale jest już za późno.
Budzisz się.
To spadanie tylko ci się śniło.
Przynoszą kawę.
Akt drugi (reżyseria Piotr Szulkin) kończy odgłosami pobrzękujących łańcuchów. Z trzeszczących głośników-szczekaczek zaczyna dobiegać muzyka: Dead Man's Bones - My Body's a Zombie For You
Akt trzeci
Twoja cela, podobnie jak cele sąsiednie, wciąż się zapełnia. Miejsca jest coraz mniej więc piętrowe prycze ustawiane są już na korytarzach. Mówi się nawet, ze niedługo zabraknie przestrzeni i trzeba będzie zająć spacerniak. Więźniowie sami wybierają sobie miejsca. Drzwi do cel i tak nie były nigdy zamykane. Stąd jeszcze nikt nie uciekł.
Czas płynie i sam siebie zaczynasz przekonywać, ze w końcu nie jest aż tak źle. Choć panuje ścisk, to warunki wciąż są znośne, a rzeczywistość raczej przewidywalna. W wolnych chwilach zwiedzasz dostępne zakamarki więzienia-teatru. Z zaciekawienie oglądasz wszystkie fasady i składane dekoracje. Zaglądasz nawet do pustej Budki Suflera.
W trakcie jednej z takich wypraw odnajdujesz w ciemnej rupieciarni zakurzone i zardzewiałe urządzenie. To zepsuty i dawno już nie używany deus ex machina. Nic zatem nadzwyczajnego nie ma prawa już się tu wydarzyć.
Tracisz zupełnie nadzieję, ale wraz z tym przychodzi zupełne pogodzenie.
Każdy pilnie odgrywa narzuconą przez zdefiniowaną sytuację rolę i za wszelką cenę stara się z niej nie wypaść. Są więc główni bohaterowie – herosi o boskiej krwi, którzy trafiają tu z własną małą publicznością i wynajętymi klakierami. Są informatorzy-szpiedzy, którzy posiadają kontakt ze światem zewnętrznym – można ich rozpoznać po ich ostentacyjnym zachowaniu i ciągłym milczeniu. Odrębną kategorię stanowią podglądacze-dewianci, których nikt już nie tolerował na zewnątrz. Dla niech jednak zesłanie w to miejsce okazało się darem od losu. Jeszcze inną grupę stanowią smętni kapłani wszelkich wyznań. Przez nikogo nie słuchani głoszą Słowo i rozstawiają przenośne konfesjonały z nadzieją oczekując na chcących powierzyć im swe sekrety i grzechy neofitów. Jest też obsługa – rzeźnicy, kucharze, piekarze, sprzątacze i skrybowie. Oni również znaleźli się tu z własnej woli licząc na chcących kultywować ich fach terminatorów. Nikt się jednak do nich nie zgłasza, więc przepełnieni goryczą coraz gorzej wykonują swoje obowiązki. Z czasem stają się wredni i złośliwi.
Ekspresja musi być w pełni kontrolowana. Należy trzymać się wybranej lub przypisanej roli i pod żadnym pretekstem nie próbować jej zmieniać. Odczytywane jest to jako nieuczciwa mistyfikacja lub bezczelne kłamstwo wobec innych. Karą jest zupełne ignorowanie osobnika na spacerniaku, to dużo bardziej bolesne niż uprzejma nieuwaga.
Każdy wkłada więc wiele wysiłku by wciąż robić na innych dobre wrażenie. Nie oczekuje przy tym nagrody, ale stara się uniknąć kary.
Ważną kwestią jest stosunek do nieobecnych. Jeśli kogoś nie ma w pobliżu, lub na przykład śpi, to przyjęte jest że nie należy rozmawiać na jego temat. Dany osobnik po prostu nie istnieje. Kiedy się przebudzi lub niespodziewanie wkroczy do pomieszczenia, w którym grupa gra w karty lub opowiada sprośności, przyjęte jest by przez chwilę trochę z niego poszydzić, lub zaimprowizować jakaś satyrę na temat przybysza. W takiej sytuacji należy albo odpowiedzieć dowcipem, albo uprzejmością. Nigdy agresją. Oznaki rozdrażnienia odczytywane są jako słabość. A dla słabych miejsca tu nie ma.
Tajemnice wskazówek scenicznych można znaleźć w opowieściach o najstarszych więźniach. Wszystkie zapisy ich heroicznych wyczynów zdobią ściany korytarzy. Wiszą tu również wyblakłe zdjęcia, i wycinki ze starych gazet, ale te raczej nie przyciągają niczyjej uwagi.
Prawem wyższym panujący w całej zonie jest stosunek do samej okazji towarzyskiej. To jest cel pobytu i próba. Sposób w jaki rozmawiasz z innymi i reagujesz na zaczepki siedząc na pryczy świadczy przecież o twoim stosunku do całego społeczeństwa.
„Powiązania dewiacji sytuacyjnych z innymi rodzajami dewiacji można z pewnością dostrzec u chorych psychicznie, nim trafią do szpitala; osoba, która całymi dniami wyleguje się na kanapie, często okazuje się także kimś, kto obraża otoczenie, na przykład nie stawiając się na umówione spotkania lub nie dbając o to, by mieć napompowane opony w samochodzie”[1].
Akt trzeci zaczyna się niemiłosiernie dłużyć. Zamiast spodziewanej kulminacji, rozwiązania i oczyszczenia przychodzi przeraźliwa nuda.
Część publiczności dawno już usnęła, część – głownie ci siedzący w tylnych rzędach – dyskretnie się ulatnia. Pozostali obdarzając się grzeczną nieuwagą zaczynają sobie zdawać sprawę, że to właśnie oni stanowią najważniejszą część przedstawienia. Jednak ze swoich miejsc nie mogą dojrzeć zapisków na ścianach – dekoracjach. Czują się coraz niezręcznej, bo nie wiedzą jak się mają zachować – nikt ich nie wtajemniczył w meta-scenariusz.
Wiercą się niespokojnie, ale próbują zachować twarz i nie wypaść z roli, której nie znają.
Słychać rozpaczliwy szept:
„Ktoś ukradł kurtynę!”
Tak na marginesie: inspiracją było wystąpienie Arkadiusza Wódkowskiego (w ramach warsztatów Questus na temat wartości), w którym pojawił się wątek Facebooka, a w tym kontekście nazwisko Goffmana. To ciekawa płaszczyzna do analizy społecznych aspektów autoprezentacji (potocznie zwanej lansem) w ‘social media’. Chętnie bym przeczytał takową zrobioną „profesjonalnie i na poważnie”.
Preferowana przez Goffmana metoda obserwacji uczestniczącej jest najlepszym (i najtańszym – nie trzeba kupować żadnych raportów) sposobem zapoznania fenomenu kanałów społecznościowych, zatem tak właśnie potraktuję (i tym samym usprawiedliwię przed samym sobą) własną obecność na FB.
Choć założony z zawodowej ciekawości (uniwersalna wymówka) profil od dawna już mnie mierzi, to podobnie jak z likwidacją prenumeraty prasy, „żal zrezygnować”.
Racjonalnie rzecz biorąc FB to przecież ślepy zaułek i cholerna strata czasu!
Tytuł to rzecz jasna parafraza parafrazy tekstu z piosenki Mr. Zooba (zob. „Ciekawostki”), bo tramwaj przejechał mi przez śniadanie.
[1] Erving Goffman, Zachowanie w miejscach publicznych (1963), przeł. Olga Siara, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2008, s. 243.
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz