piątek, 26 czerwca 2009

Paradoksy zrównoważonego rozwoju, czyli „kapitaliści społeczni i intelektualni”.

Nieszczęścia chodzą parami podobnie jak pewne pojęcia występujące w modnych ostatnio strategiach rozwojowych. Bardzo często obok siebie znaleźć w nich można takie określenia jak „zrównoważony rozwój”, „kapitał społeczny”, „kapitał intelektualny”, „centra”, „peryferie”, „wykluczenie”, „odpowiedzialność społeczna” itp.

Pochylmy się więc na początek nad „kapitałem społecznym” i „zrównoważonym rozwojem”.
Fukuyama poprzez „kapitał społeczny” rozumie:
„...zespół nieformalnych wartości i norm, które uznają członkowie danej grupy i które umożliwiają im współpracę. Jeżeli członkowie grupy oczekują od innych uczciwego postępowania, na którym można polegać, muszą ufać sobie nawzajem. Zaufanie jest jak smar, który usprawnia funkcjonowanie wszelkich grup i organizacji”. [1]

Same normy nie tworzą przy tym „kapitału społecznego” ponieważ wartości, na których się opierają nie koniecznie muszą być właściwe - gdyby „kapitał społeczny” opierał się wyłącznie na zaufaniu i przestrzeganiu norm – mafia stanowiłaby ideał życia społecznego.

By rozwiązać ten paradoks Fukuyama przywołuje analizowane przez Maxa Webera purytańskie cnoty protestantów. Cnoty prawdomówności, obowiązkowości i wzajemności powinny być podstawą „kapitału społecznego”. Etyka (na razie protestancka) i kapitalizm cudownie zaczynają się przenikać.

Jak pokazało doświadczenie reformacji i kontrreformacji w Polsce w zakresie etyki protestanckiej mamy jeszcze wiele zaległości – jako naród wybraliśmy nieco inną drogę. Przy okazji powstaje pytanie czy purytańskie cnoty (napędzające wzrost gospodarczy wg Webera) mają szansę kiedykolwiek zagościć w Polsce na stałe?

Fukuyama zastanawia się również czy Tocqueville (z opisywaną „sztuką stowarzyszeń”) podzieliłby jego pogląd, że „...bez społecznego kapitału nie może istnieć społeczeństwo obywatelskie, zaś bez społeczeństwa obywatelskiego nie może istnieć prawdziwa demokracja” [2]. Dla ułatwienia zakłada, że tak. Czymkolwiek miałaby się ta „prawdziwa demokracja” okazać... Sam Tocqueville kończy przecież swoje obszerne studium w sposób następujący:
Narody naszych czasów nie mogą uniknąć równości, lecz od nich samych zależy, czy równość doprowadzi je do poddaństwa, czy do wolności, do oświecenia czy barbarzyństwa, do dobrobytu czy do nędzy”[4].

Wieszczący koniec wszystkiego Fukuyama jest jednak optymistą. Badając „naturę ludzkiej natury” dochodzi bowiem do wniosku, że istnieje przynajmniej jeden uniwersalny składnik moralnych zachowań [3]. Jest nim zasada wzajemności (złota reguła). Dawkinsowi pozostawić należy odpowiedź na pytanie czy jest ona uwarunkowana genetycznie (a więc bardzo, bardzo naturalnie.). Od jednoznacznej odpowiedzi chyba jednak wciąż się uchyla.

Wróćmy zatem do „kapitału społecznego” budulca demokracji jak również dobrobytu. Popatrzmy na pierwszy człon tego określenia. Jest nim wieloznaczny „kapitał” – rozumiany zarówno jako „bogactwo”, „zasobność”, „majątek”, „mienie”, jak i „fundusze”, „pieniądze”, czy „zyski” itp. Słowo „kapitał” wywodzi się z łaciny ludowej (tej właściwej łaciny ludowej) – jego dalekim praprzodkiem jest „caput” czyli „głowa”. Pierwotnie określano nim zapasy towarowe lub procentujący pieniądz. Słowo to w znaczeniu kapitału pieniężnego np. spółki długo wałczyło o prymat z innym słowem, mianowicie z „corpo” (oraz „corps”). W końcu jednak w sposób jak najbardziej naturalny „głowa” zaczęła kręcić „korpusem” czy też „ciałem”. [5] I tak już zostało – korporacje kierują się zyskiem, jako głównym zmysłem poznawczym i organem przetrwania.

W tych zabawnych językowych perypetiach historycznych skrywa się milczące założenie, że wszelkie kwestie finansowe, pieniężne, czy wręcz gospodarcze pojmować należy na sposób organiczny. Mamy tu przecież do czynienia z opisem żywej istoty, która ewoluując w zmieniającym środowisku zewnętrznym zachowuje przecież wciąż najważniejsze cechy gatunkowe.

Głowa („caput” = „kapitał”) stworu finansowego rozgląda się czujnie na wszystkie strony, unika zagrożeń i kieruje ruchy cielska („corpo” = „korporacja”) tam, gdzie spodziewa się przyjemnego i treściwego (stąd nie zaskakuje oczywista zbieżność etymologiczna polskiej „spółki” ze „spółkowaniem”?). Stwór musi jeść, wydalać, odpoczywać, uprawiać seks i walczyć ze stworami konkurującymi o te same zasoby czy samice, które zamierza pokryć (w języku biznesu może to być określane np. jako „wrogie przejęcie”).

Zafascynowani tą organiczną intuicją teoretycy inżynierii społecznej (jakich nie brak w żadnych czasach i miejscu) stworzyli udany koncept „zrównoważonego rozwoju”. Otóż jest to teoria, z której wynika, że można nie tylko mieć ciastko i zjeść ciastko, ale dodatkowo (tu jest miejsce na „wartość dodaną”) można to ciastko jeszcze naiwnym sprzedać z pokaźnym zyskiem.

„Zrównoważony rozwój” to amfetamina dla mas proponowana przez liberałów. Zdemaskowane przez Marksa „opium”, jakim miała być religia jest pewnie zdaniem liberałów zbyt passe ponieważ nie daje odpowiedniego „kopa” w postaci wzrostu produktywności. Zwłaszcza że aktualny papież w publikowanej właśnie encyklice o ładzie społeczno-gospodarczym, podobno zamierza zaznaczyć swoje raczej socjalistyczne preferencje.

„Zrównoważony rozwój” w praktyce miałaby być gospodarką, która rośnie jak na drożdżach (lub ekologicznym oleju rzepakowym) bez żadnych przykrych konsekwencji w postaci grup „wykluczonych” czy większej dziury ozonowej. Taki świat bez wad (dostępny po następnych wyborach).

Pojęcie „zrównoważonego rozwoju” ponieważ jest wewnętrznie sprzeczne w celu uwiarygodnienia należy obudować refleksją w rodzaju „ spill over” (naturalny proces rozlewania się doświadczeń i kapitału z „centrów” na „peryferia”) oraz innymi protezami myślowymi kryjącymi jego bezsens. Majstersztykiem takiego cerowania intelektualnej materii jest „model polaryzacyjno-dyfuzyjny”, który stanie się w przyszłości podstawą ekonomicznej nagrody Nobla lub wygra w konkursie bredni XXI wieku (w obu przypadkach będzie to spektakularny sukces medialny – Polacy znowu znajdą się na pierwszych stronach gazet na całym świecie).

Organiczna fascynacja liberałów (ciekawe co sądziłby o niej Freud?) zakłada, że rozwój jest procesem w pełni kontrolowanym (prawdopodobnie przez instytucje UE), w dużej mierze przewidywalnym oraz ma swoje naturalne granice (góry Kaukazu?). Zakłada jednocześnie, że jest to proces nieskończony – można się rozwijać i rozwijać bez końca. Założenie to przyjmował niegdyś Stwórca lecz po długookresowych obserwacjach ocalonych przez Noego żyraf wycofał się z tego założenia i przerwał eksperyment. Żyrafa może dziś co prawda sięgać pyskiem po liście na bardzo wysokich drzewach, ale jak sama przyznaje: „jakim kosztem!”

Rozwój – przynajmniej ten występujący w naturze - zawsze kończy się starzeniem i obumieraniem całego organizmu. To że wciąż trwają całe gatunki, czy to że „życie idzie do przodu” niczego w tym przypadku nie zmienia – konkretny organizm dochodzi do granic swojego rozwoju, a później pojawiają się zmarszczki, włosy w uszach, obwisły brzuch, a w końcu geriatryczne uwstecznienie i problemy ze zwieraczem.

Liberałowie (czy też „neo-liberałowie”) zakładają jednak model idealny. W takim modelu człowiek rodzi się, dorasta, dożywa trzydziestki, a później... żyje wiecznie pełen sił i kreatywności.

Właśnie „kreatywność”! Odbiegliśmy od tematu. Chodzi przecież o rozwój „klasy kreatywnych” („creative class” Floridy). Zdaniem liberałów klasa ta jest zwieńczeniem rozwoju porządku społecznego. Żyjąc w dobrobycie materialnym ludzie zajmują się już wyłącznie rozwojem indywidualnym, autoekspresją, tworzeniem i innowacją. Stają się kreatywni pewnie na tej samej zasadzie, co polskie chłopstwo w XIX po wiekach wyzysku:

Chłopstwo, przygniecione pańszczyzną nie miało w tej epoce [XVII w.] sił na tworzenie samodzielnych wartości kulturowych na szerszą skalę. Coraz rzadsze staje się w tym czasie – posiadające bogate tradycje średniowiecza – zdobnictwo odzieży, sprzętó1), chat. Zaharowany wieśniak nie ma czasu na rzeźbienie czy malowanie okiennic i mebli, jego żona rzadziej myśli o haftowaniu ręczników czy bluzek” [7].

W epoce zrównoważonego rozwoju, kiedy czas pracy stanie się krótszy (tak jak to wielokrotnie miało już nastąpić) siły twórcze polskiej „klasy kreatywnej” zostaną wyzwolone. Możemy sobie jedynie wyobrazić te malowane i zdobione okiennice na blokowiskach wybudowanych za Gierka. Markety DIY (Obi, Castorama, Praktiker) będą oblegane przez twórczych prosumentów – dziś już przecież widzimy pierwsze symptomy takiej społecznej przemiany. Haftowana bluzka z kieszonką na ręcznie malowany iPhone stanie się standardem. Folk podbije świat.

Klasa kreatywnych obrastać będzie zdaniem liberałów w „kapitał społeczny i intelektualny”. Kapitaliści przyszłości obracać pewnie będą prawami intelektualnymi i patentami – ponieważ zapragną zapewne by „kapitał” pracował, by wciąż stawał się „środkiem produkcji” jak mawiał pewien Karol. Pytanie czy pojawi się spekulacja na „kapitale społecznym i intelektualnym”, jak będzie wyglądać rynek inwestycji takim „kapitałem”?

Ponieważ „kapitalizm” jest antynonimem „socjalizmu” być może w dialektycznym procesie pojawi się również „socjal społeczny” i „socjal intelektualny” czyli np. programy wspierania nieufnych egoistów albo zasiłki dla opornych intelektualnie?
Opatrzność raczy wiedzieć, gdzie zawiedzie nas wizja „zrównoważonego rozwoju”.

Tak na marginesie: Toynbee zauważył kiedyś, że postęp cywilizacji poddany jest prawu „wyzwań i odpowiedzi”. Przy okazji stwierdził, że „wyzwanie o największej sile pobudzającej znajduje się w punkcie środkowym między surowością a jej nadmiarem”. [6] Cywilizacja bez wątpienia stoi dziś przed jakimś wyzwaniem i pewnie znajdzie na nie jakąś adekwatną odpowiedź. To jednak przyszłość osądzi jak surowe są warunki, które oceniamy dziś jako „kryzys” (w każdej dziedzinie) i na ile mądra okaże się odpowiedź.

[1] Francis Fukuyama, „Wielki wstrząs. Natura ludzka a odbudowa porządku społecznego”; przekł. Hanna Komorowska, Krzysztof Dorosz, Politeja 2000, s. 24
[2] Tamże s. 28
[3] Francis Fukuyama, „Koniec człowieka. Konsekwencje rewolucji biotechnologicznej”, przekł. Bartłomiej Pietrzyk, Znak, 2004, s. 189
[4] Alexis De Tocqueville, „O demokracji w Ameryce”, przekł. Barbara Janicka, Marcin Król, Fundacja Altheia, 2005, s. 678
[5] Fernand Braudel, „Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm XV-XVIII w. Gry wymiany”, przekł. Ewa Dorota Żółkiewska, PIW, 1982, s. 209
[6] Arnold J. Toynbee, „Studium historii”, przekł. Józef Marzęcki, PIW, 2000, s. 136
[7] Maria Bogucka, „Dzieje kultury polskiej do 1918 roku”, Zakład Narodowy Imienia Ossolińskich, 1987.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: