wtorek, 2 lutego 2010

Terror brandyzmu w ‘social media’.

Tytuł nie odnosi się do architektury, ale nowego zjawiska, które nasila się ostatnio w tzw. ‘social media’ (a bardziej konkretnie - na Twitterze i Facebooku).

Zacznijmy jednak od definicji.
Brandyzm jest nachalną próbą wymuszenia na użytkowniku uczestnictwa w świecie marki wtedy, kiedy ten nie ma na to najmniejszej ochoty. Nie jest to jednak perfidne narzucanie się z pełną świadomością, że bariera cierpliwości atakowanego została już dawno przekroczona. Brandyzm to wynik narcyzmu marki – marka jest tu święcie przekonana, że ludzie muszą koniecznie dowiedzieć się o jej wspaniałości właśnie teraz, właśnie tu i bez względu na konsekwencje. Fonetyczna zbieżność ‘brandyzmu’ z ‘bandytyzmem’ czy 'autyzmem' jest podobno kwestią przypadku, choć niektórzy doszukują się etymologicznych powiązań pomiędzy tymi pojęciami.

Brandyzm połączony z objawami marketingowego ADHD towarzyszy najczęściej markom z sektora FMCG, branż ‘wysokich’ technologii oraz markom akcji społecznych. Sieci restauracji, biura podróży i banki rzadziej cierpią na przypadłość brandyzmu, choć i tu znaleźć można niechlubne wyjątki.

Brandyzm jako zjawisko stoi w wyraźnej opozycji do tzw. ‘permission marketing’, ale strefa oddzielająca oba te fenomeny jest bardzo płynna i rozmyta. Bardzo często trudno jednoznacznie określić czy dany przejaw agresywnej nachalności zaliczyć do jednego, czy drugiego świata. „Marketing przyzwolenia” wymaga cichej lub oficjalnej ugody zawartej z konsumentem, brandyści zaś zakładają, że ugoda taka we współczesnej cywilizacji zakupoholicznej istnieje a priori.

Brandyści (osoby zajmujące się zawodowym wdrażaniem strategii brandyzmu) w zakresie sposobów budowania relacji z konsumentem używają najczęściej określeń w rodzaju: „osaczanie”, „celowanie”, „złapanie”, „uchwycenie” itp. Generalnie można ich rozpoznać po języku czerpiącym ze świata polowań i relacji: myśliwy – ofiara. Ukryte założenie, że cichym marzeniem ofiary jest dać się ustrzelić jest cechą wspólną brandystów oraz innych myśliwych – np. łapiących na muchę wędkarzy hobbystów.

Media społecznościowe są doskonałą pożywką dla brandyzmu. Ofiara pojawia się tu na własne życzenie, sama z siebie wskazuje powiązania z innymi ofiarami (tzw. efekt ofiary trybalnej) w sposób wysublimowany prowokuje także myśliwych prezentując swoje fantazje, oczekiwania i słabości.

Ponieważ fenomen ‘social media’ opiera się na uniwersalnym i prostym mechanizmie: „idę tam, gdzie kumple moi”, brandyzm otrzymuje dodatkowy bodziec rozwojowy w postaci ‘efektów wirusowych’. Zainfekowane ofiary spontanicznie i nieświadomie roznoszą memy brandyzmu po sieci, przez co w krótkim czasie markowy świerzb dokuczać zaczyna wszędzie tam, gdzie spotka się więcej niż dwóch ciekawskich.

Poniżej podano najłatwiejsze do zidentyfikowania przejawy brandyzmu w mediach sieciowych:

- „profil naiwny” – marka zakłada profil tylko po to by mieć własne logo i czterech fanów na facebooku
- „profil idioty” – marka zaczyna dialog z obserwatorami, na złośliwe zaczepki odpowiada chamstwem, najpierw obraża wszystkich wokół, a następnie sama się na wszystkich obraża
- „wpis wysokiej redundancji” – marka, która nie ma nic do powiedzenia, wciąż o tym mówi stosując strategię zdartej płyty
- „wpis samobój” – marka stwarza pozory, że coś da za darmo (kupon, rabat, talon, darmowy galon itp) po czym się okazuje, że to tylko sugestia
- „taniec św. Wita” – marka nie wie o co w tym wszystkim chodzi, więc miota przypadkowymi komunikatami sądząc, że w końcu coś utrafi
- „korporacyjne zombie” – ktoś założył marce inny profil (np. krytykujący jej produkty/usługi), i właśnie ten drugi święci sukces popularności
- „patetyczny do żałości” – marka całą tą hecę potraktowała najzupełniej poważnie i nie bardzo wie jak się z tego wszystkiego wycofać.

Tak na marginesie: ponieważ brandyzm to zjawisko o złożonej dynamice objawy mogą się zmieniać w czasie i w zależności od uwarunkowań klimatycznych. W przypadku zaobserwowania jednego z powyższych wskazane jest rozwiązanie relaksującego quizu lub powróżenia sobie z chińskiego ciasteczka.

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

niedziela, 31 stycznia 2010

Skazany na pierdafon. Czyli spodnie Wundermana.

Zaczęło się dosyć niewinnie. Oglądając pewien program rozrywkowo-informacyjny postanowiłem wziąć udział w dyskusji toczącej się na pasku przesłaniającym nogi prowadzących. Na podany numer wysłałem sms-a, w którym wyraziłem własną opinię w sprawie. Dumny jak paw ze spełnienia obowiązku uczestnictwa w społecznej debacie cieszyłem się jednocześnie, że połowę tekstu wysłanego sms-a umieszczono pośród innych, nadsyłanych przez widzów komentarzy.

O całej sprawie szybko zapomniałem. Jak się okazało, nie na długo. Pierwszy zwiastun przyszłego horroru pojawił się kwadrans później w formie „pierdafonu”. W naiwności swojej nie połączyłem jeszcze oferty ściągnięcia tego przezabawnego dzwonka na komórkę (tym był w istocie „pierdafon”) z wysłanym wcześniej sms-em. Przeczytałem uważnie krótką ofertę zawierającą cenę oraz warunki korzystania z unikalnej aplikacji na urządzenia mobilne, jaką jest „pierdafon” i stwierdziłem, że zajść musiała jakaś pomyłka. Moje poczucie humoru jest raczej drewniane i mało wyrafinowane, więc nawet „pierdafonem” nie podniosę notowań na giełdzie towarzyskiej atrakcyjności.

Operator oferty nie dał jednak za wygraną - w cyklach 10 minutowych otrzymywać zacząłem kolejne zachęty do ściągnięcia „pierdafonu” ma swoją komórkę. Dawno już minęła północ, przy zgaszonym świetle próbowałem obserwować nocny stolik, na którym nerwowo podskakiwał i co chwila rozbłyskiwał telefon odbierając kolejne sms-y z „pierdafonem”.


Trochę niewyspany i lekko już podirytowany udałem się następnego dnia do pracy. Stojąc w korkach grzecznie obok pustego bus-pasu obserwowałem podejrzliwie aparat leżący na siedzeniu. Sms-y napływały nieustannie. Zacząłem się poważnie niepokoić o wydolność baterii oraz o to czy znajdę czas by opróżniać przeładowaną skrzynkę wiadomości. Postanowiłem działać.

Najpierw na numer nadawcy wysłałem sms-a z nieco agresywną treścią: „NIE CHCĘ WASZEGO PIERDAFONU!”. To był pierwszy błąd. Moją wiadomość uznano bowiem za zachętę do dialogu. Otrzymywać zacząłem kolejne sms-y w rodzaju: „Po co się tak złotko denerwujesz, ściągnij sobie pierdafon, to ci przejdzie...” itp. Tego było za wiele.

W treść sms-a wkleiłem fragment ustawy o ochronie danych osobowych oraz komunikat z prośbą o usunięcie mojego numeru z bazy danych. Pogodziłem się z możliwością utraty okazji otrzymywania fantastycznych aplikacji, ale liczyłem na powrót do normalności.

Cisza. Spokój. Telefon nie bzyczy i nie odbiera kolejnych ofert. Widocznie się przestraszyli i odpuścili – myślę sobie. Uspokojony powróciłem do codziennych zajęć.
Nie na długo. Oto „pierdafon” atakuje znienacka po kilku minutach. Z niedowierzaniem czytam tą samą ofertę wysłaną z... numeru ze zmienioną końcówką!

Purpurowy ze złości grzebać zaczynam wściekle w internetowych zasobach. Mam! Znalazłem! Szybko udaje mi się zidentyfikować głównego sprawcę (tak mi się wówczas wydaje) i właściciela obu numerów. Dzwonię zatem na infolinię. Cytuję całą ustawę, którą sobie zawczasu drukuję i w krótkich, żołnierskich słowach (w tym przypadku chodzi o rodzaj użytych czasowników) wyjaśniam operatorowi, że jeśli jeszcze raz dostanę „pierdafon”, to osobiście wcisnę mu go w ucho i wyciągnę drugim. Konsultant mówi, że nie ma sprawy, wyraża żal za grzechy i obiecuje rychłą poprawę.

Przez dwie i pół godziny mam absolutny spokój. A zatem to już koniec koszmaru. Otoczony błoga ciszą zaczynam nawet z pewną życzliwością myśleć o nietypowej ofercie i całym tym zabawnym nieporozumieniu.
Radość okazuje się jednak przedwczesna.

Firma jest nie w ciemię bita i zmienia strategię. Tym razem zmieniona zostaje nie tylko ostatnia pozycja w czterocyfrowym numerze, ale cały numer. Kombinacje zmieniają się w kolejnych sms-ach. Podobnie treść. „Pierdafon” przestaje się pojawiać, a jego miejsce zajmuje komunikat w stylu:

„Do Pani/Pana z nr (nr mojej komórki) Audi A4, gotowy do odbioru. Odpisz „Odbiór” na darmowy numer... Czeka ważna informacja!”

Kasuję ofertę. Mam nadzieję, że domyślili się, że nie ze mną te numery. Pięć minut później wiadomość:

„Ten miesiąc będzie inny niż wszystkie. Czy będzie to miłość, czy wielka nagroda? Dowiedz się – napisz CZAR i wyślij na numer...”

Wiem już, że ten miesiąc będzie inny niż wszystkie. Nie muszę też nic wpisywać by dowiedzieć się dlaczego. Zdrętwiały patrzę w wyświetlacz aparatu i czekam.
Niedługo.

„Gratulujemy premii – aż 5 tys. losów do wygrania w losowaniu, wyślij WYGRANA...”

„Chcielibyśmy wręczyć ci 300 tys złotych. Pomóż nam i wyślij sms o treści NAGRODA...”

„Prezes loterii już wypisał czek na 10 000 zł. Czy ma w nim wpisać twoje nazwisko? Wyślij TAK...”

Teraz rozumiem słowa Slavoja Žižka, który w „Zboczonej historii kina” wyjaśnia dlaczego spełnione marzenia i fantazje prędzej czy później muszą się zamienić w koszmar. Zaczynam się czuć jak bohater thrillera klasy B. Konsekwencje obejrzenia zawartości kasety wideo w „Ring 9” będą pewnie mniej upiorne niż to, czego doświadczam.

Sms-y spływają nieprzerwanym strumieniem. Dowiaduję się z nich, że jestem miliarderem, właścicielem willi z basen, stajni luksusowych limuzyn, a w dodatku w każdej chwili mogę poznać przyszłość całej ludzkości. Mogę wszystko! Wystarczy, że wyślę sms o treści „NAGRODA”.

Intuicja podpowiada mi jednak, żeby tego nie czynić, że będzie to równoznaczne z połknięciem czerwonej pigułki, że obudzę się w innym wymiarze, w rzeczywistości, w której sms-y będą wysyłane bezpośrednio do mojego mózgu. Wystarczy wówczas, że pomyślę „TAK”, albo „NAGRODA” i potwierdzę tym samym udział w konkursie, a w dodatku zostanie to potraktowane jako zgoda na odbieranie kolejnych wiadomości.
Budzę się zlany zimnym potem - usnąłem na biurku.

Mój wzrok pada na okładkę książki Wundermana o marketingu bezpośrednim. By odciągnąć myśli od koszmarów zaczynam czytać i myśleć o legendarnym twórcy koncepcji marketingu bezpośredniego. Lester Wunderman rozpoczynał swoją karierę w Nowym Yorku, w okresie „Great Depression”. To właśnie wielki kryzys nauczył go czym jest właściwe, pełne zrozumienia i szacunku podejście do klienta. Kryzysowa rzeczywistość wręcz wymusiła na nim ciągłe zwracanie się do klienta twarzą w twarz, a nigdy stawanie tyłem. Przyczyna była prozaiczna – młodziutki wówczas Wunderman mógł sobie pozwolić na jedną tylko parę spodni, a i ta była mocno poprzecierana i połatana na siedzeniu...
Lekturę przerywa mi kolejny sms.

Tak na marginesie: premier znowu pokazał jak soczyście zieloną wyspą jesteśmy. Kryzys zatem faktycznie albo do nas nie dotarł, albo jeszcze nie odczuliśmy jego konsekwencji. Skoro marketing „bezpośredni” może być u nas wciąż uprawiany w tak prymitywny sposób, to oznacza jedno: pewnie łat na tyłkach ciągle jest za mało.

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

wtorek, 26 stycznia 2010

Dziś prawdziwych ‘insightów’ już nie ma? No to patrzcie jak Tatuś Was rozbawi.

Walmart kojarzony był dotychczas z raczej nudnymi, nieciekawymi reklamami. Najnowsza wirusowa produkcja przygotowana przez giganta handlu detalicznego w USA specjalnie z okazji SuperBowl na stałe wpisze nazwę Walmart w historię reklamy, a fraza “Time for Daddy to make some funny!” ma szansę przebić popularnością kultowe „Wassup” Budweisera.

Kilka godzin od momentu, kiedy spot został umieszczony na Youtube setki tysięcy osób zaczęło go odtwarzać, przesyłać znajomym i komentować. Po pierwszym obejrzeniu trudno powiedzieć dlaczego kula śniegowa zaczęła toczyć się w takim tempie i prawdopodobnie toczyć się będzie coraz szybciej. Już dziś można jednak pokusić się o mini-analizę tego fenomenu.

Przede wszystkim odpowiedzialnej za spot agencji Publicis & Hal Riney na pewno udało się znaleźć głęboki i uniwersalny ‘insight’, czyli to, co stanowi o wielkości dobrej reklamy – to bez wątpienia. Co jednak jest prawdziwą istotą tego ‘insightu’ i w jaki sposób go wyrazić (np. w jednozdaniowej formułce) wciąż pewnie pozostaje zagadką. Może nawet dla samej agencji.



Czy fakt, że wiele dzieci panicznie boi się klownów (psycholodzy mówią chyba w tym przypadku wręcz o jednostce chorobowej) jest na tyle odkrywczy, by w tak krótkim czasie wywołać aż tak histeryczną reakcję na reklamę? A może fakt, że po figurę klowna sięgnął sam Walmart śmiejąc się trochę z samego siebie? Bo dosyć groteskowo w kontekście pozycjonowania cenowego mega-retailera i oglądanej scenki brzmią słowa: „...wszystkie te dekoracje itp. kupiliśmy w walmarcie i jeszcze udało się zaoszczędzić nawet na....klowna..."
A może amerykanie śmieją się tu z samych siebie? Cała ta reklamowa tragifarsa może przecież przywodzić na myśl hedonistyczny konsumpcjonizm, który kończy się pęknięciem ekonomicznej bańki i powraca czkawką w postaci dotowania podatkami zbankrutowanych banków. Oto bal jest niby udany, są przekąski, świecidełka itd. więc dlaczego goście uciekają przerażeni, zamiast nadal dobrze się bawić?

Pojawiające się na końcu spotu hasło: „Oszczędzaj pieniądze – żyj lepiej” zaczyna pobrzmiewać jak kpiące wezwanie do gorzkiej refleksji nad radykalną zmianą stylu życia, z jaką przyszło lub przyjdzie nam się zmierzyć.


Strategic planner lub kreatywni z agencji musieli wykazać się niezwykłym geniuszem (Szacunek!) by połączyć kulturowy stereotyp z duchem kryzysowych czasów i indywidualnym nastawieniem każdego z milionów widzów zamierzających oglądać coroczne zmagania sportowe. Oto przekaz, który „rezonuje” zarówno na poziomie osobistego odbioru, jak i w szerokim społecznym kontekście.

W reklamie wykorzystano w niezwykle dowcipny i inteligentny sposób dwa symbole kulturowe, których znaczenie ciekawie wzbogacono poprzez groteskowe zestawienie. Postać klowna (w którego wciela się ojciec...) wywodząca się z odległej w czasie Commedia dell'Arte (a być może nawet z antycznych, pantomimicznych – czyli „wszystko naśladujących” charakterów teatru greckiego) nadeptuje na figurkę Jednorożca, który kojarzy się bardziej z ufnym spoczynkiem na kolanach Najświętszej Dziewicy niż reklamową krotochwilą. Jednorożec to przecież symbol niewinności, szlachetności (Syn Boży?), którego róg w nadprzyrodzony sposób potrafi oczyścić to, co skalane, zatrute.

Klown to maska, zasłona prawdy (prawdy, która może przerażać) to świat zręczności i fizyczności, świat materii. Klown, joker, trickster, błazen (czasem wręcz bufon) to również Głupiec, postać idioty, która niezbędna jest każdej społeczności by potrafiła dostrzec mądrość i prawdę. „Triki” demonstrowane przez bawiących publiczność, to zaś nie tylko zręczne operowanie ułudą, ale również żmudna praca, dyscyplina, opanowanie i biegłość w wyjątkowej sztuce.
Głupiec to również symboliczne zero, alef, pustka i początek nowego cyklu – trzeba przecież zniszczyć stare przyzwyczajenia i przekonania by podjąć wyzwanie i wejść w życie od nowa, lepiej, bardziej twórczo i bez zbędnego bagażu (wiejski idiota wędruje najczęściej w łachmanach z niemal pustą sakwą).

Oglądając reklamę Walmart dosłownie „ryczymy ze śmiechu” i nie wiadomo czego jest tu więcej – przerażenia czy rozbawienia, łez czy radości. Widzimy siebie samych – nasz świat, cywilizację zakupów, ignorowanie niby niewielkich zagrożeń i całą groteskę sytuacji w jakiej sami się znaleźliśmy na własne życzenie i nie do końca wiemy jak się w niej odnaleźć.
Klown miał dobre intencje, teraz sam wyje najgłośniej.
Czy jesteśmy dziećmi czy klownem?

Tak na marginesie: reklama Walmartu zdobędzie Złotego Lwa w Cannes, będzie setki razy analizowana we wszystkich podręcznikach marketingu i na stałe wejdzie do kanonu „reklam, które zmieniły świat”.
Założę się już dziś, że tak się stanie.
Jeśli przegram, to pewnie dlatego, że jestem wioskowym głupkiem.
Buahahaha:-)

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

środa, 20 stycznia 2010

Duma i uprzedzenie czyli nowa rzeczywistość reklamy.

‘One thing is certain: advertising is not going away. As long as somebody has something to sell, adland will always have a place on the map’Mark Tungate; Adland

Felieton James’a Othemer’a opublikowany w ostatnim numerze Advertising Age (Jan. 4, 2010) pt. ‘When I knew advertising had completely changed’ nie należy do lektur przyjemnych. Każdy, kto przepracował w agencji kilka lat będzie go pewnie czytał ze ściśniętym gardłem. Historyjka jest na pozór banalna, a dzieje się na początku tego wieku.

Oto wielka, sieciowa agencja staje przed kolejnym wyzwaniem – jeden z najważniejszych klientów, znudzony wieloletnią współpracą, która owocowała konsekwentnym, wieloletnim budowaniem marki rozpoczyna flirtowanie z butikami kreatywnymi i małymi agencjami specjalizującymi się w ‘digital’. Klient, jak zwykle oczekuje podejścia ‘non-traditional’ oraz czegoś, co będzie ‘fresh’. Ponieważ nienawidzi swojej sieciówki, czego nawet nie próbuje ukrywać, postanawia ją ostatecznie upokorzyć dając „jeszcze jedną szansę” pokazania czegoś niezwykłego by uratować budżet. Debata agencyjna ma jak zwykle w takich sytuacjach ten sam przebieg. Po fazie szoku i rozgoryczenia przychodzi otrzeźwienie i wszyscy sobie dumnie poprzysięgają, że „absolutnie nie możemy do takiego przetargu przystąpić”. Dwa tygodnie przed terminem prezentacji agencja staje na głowie by za kilkaset tysięcy dolarów zorganizować spektakularne show, jakie rzuci klienta na kolana i radykalnie zmieni jego nastawienie. Jak to się kończy każdy wie doskonale z doświadczenia.

Historyjka to także wiele smaczków (najciekawsze są jak zwykle szczegóły) jednak nie chodzi w niej o narzekanie na klientów, ale o pewne zmiany, jakie nastąpiły na rynku reklamy – zmiany, na które większość agencji zupełnie nie była przygotowana i wciąż nie potrafi się w odnaleźć w nowej rzeczywistości.

Ukształtowany w latach 50-tych sposób myślenia sprawdzał się przez długi czas i pozwalał adoptować kolejne nowinki technologiczne. Myślenie takie umacniało się i nabierano złudnej pewności, że podejście sprawdzone w podstawowej konfiguracji (tv, outdoor, prasa, radio) wystarczy jedynie rozszerzać o nowe media – sam sposób generowania ‘creative ideas’ pozostawiając bez większych zmian. Pojawienie się telewizji kablowej, telewizji satelitarnej, a zaraz później mobilnych technologii, internetu, VOD, interaktywnych wyświetlaczy w punktach sprzedaży itp. itd. czy ostatnio ‘social-media’ sprawiło, że oddzielone od planowania mediów agencje reklamowe przestały nawet percepcyjnie obejmować coraz bardziej złożoną mozaikę nowych kanałów komunikacji, nie wspominając już o zdolności ich integrowania.

Przeglądając zachodnie czy polskie magazyny branżowe poświęcone reklamie trudno się oprzeć wrażeniu, że branża wciąż jeszcze przeżywa tofflerowski „szok przyszłości” – wyczuwalne są również silne kompleksy wobec „młodszych braci” specjalizujących się w rozwiązaniach ‘digital’ i ‘interactive’. Świat reklamy ogarnął początkowo szał kupowania małych firm specjalizujących się w ‘nowych mediach’ szybko jednak okazało się, że również one nie bardzo potrafią sobie radzić z panowaniem nad rosnącą złożonością interakcji pomiędzy wszystkimi dostępnym kanałami. ‘Centrum’ integrujące wszystkie te działania stało się zaś niedookreślone lub niemożliwe do namierzenia.

Agencje zgryzłyby ten cyfrowy orzech (przetargi to twarda szkoła życia i radzenia sobie w sytuacjach skrajnych) gdyby nie recesja (alias kryzys), która wzmocniła czający się już od pewnego czasu trend ‘pro-procuremecki’. Podczas gdy ‘big idee’ kreatywne pięknie wymalowane na moodboardach, storyboardach, okraszone w dodatku ‘insightami’ z badań etnograficznych czy aromatycznym strategicznym sosem coraz częściej prezentowane były ziewającym bezwstydnie przedstawicielom działu zakupów (dla których nie stanowi większej różnicy czy kupują „przełomowe rozwiązania w komunikacji” i „angażujące konsumenta historie” czy też negocjują warunki z poddostawcą laptopów, kawy, spinaczy czy firmą sprzątającą), w tym samym czasie pojawiać zaczęły się niepokojące pytania o sposób zarabiania na nowych mediach.

Przyzwyczajone przez dekad do wysokich mediowych prowizji i zarabianiu na wysoko-budżetowych produkcjach agencje odczuwać zaczęły coraz większy niepokój. Jak zarabiać na utrzymywanie prestiżowych siedzib produkując stronę internetową? Czy banner „wykreowany” do umieszczeniu na plotkarskich portalach i „zaprojektowanie” tapety na komórkę pozwoli wysłać dwudziestu najzdolniejszych przedstawicieli agencji na zbliżający się międzynarodowy konkurs kreatywności (nie wspominając o lunchach dla klientów, bankietach i wycieczkach krajoznawczych)? Jak dogadywać się z rosnącym jak na drożdżach Googlem (który nie wiedzieć kiedy stał się największą agencją reklamową świata), kiedy krążą pogłoski o jego rygorystycznej polityce dotyczącej ‘kick-backów’? Itd. Itp.
Pytania się mnożyły, nikt nie znał (nie zna?) na nie odpowiedzi a procuremet bezwzględny w realizacji swoich celów ciśnie coraz bardziej.

Agencje czują jednak podskórnie, że „myślenie telewizją” nie musi być garbem i balastem w nowej epoce reklamy, a nauczone myśleć nie tylko telewizją, ale też krótką formą nie miały np. większego problemu ze skrótami do 15” czy 8” – dlaczego by więc miały sobie nie poradzić z Youtubem? Czy displaye w supermarketach i aptekach nie są nowymi modelami bardziej płaskich odbiorników TV? Czy wyświetlacz komórki nie jest małym telewizorkiem, na którym można wyświetlać „krótki, ale przezabawny filmik” reklamowy. Jak ktoś ładnie powiedział chodzi przecież o to by utrzymać uwagę widza na tyle długo by przekazać mu to, co najważniejsze o produkcie. Nawet na wyświetlaczu komórki jest to możliwe.

Agencje uprzedzone do nowych mediów powoli dochodzą do siebie i odzyskują dawną dumę. Nie rozwiązało to na pewno problemu upokorzeń, jakich dostarczają im działy zakupów, ale łacniej przełykają gorzkie pigułki cynicznych uwag i złośliwych zarzutów („to aż tyle i za taką cenę musicie nad czymś takim myśleć...”) czując, że także tą zmianę będą w stanie przetrwać. Przyzwyczaiły się już do bolesnego faktu, że planowanie strategiczne i jakość kreatywna oferowane są jako ‘gratis’, więc pewnie przyzwyczają się też do innych oczekiwań procurementu. Co prawda wciąż jeszcze są upokarzane przez konsumentów – odbiorców reklam, którzy nie zawsze chcą się zachwycać czętso nieporadnymi i mało śmiesznymi ‘wirusowymi spotami’ czy martwymi kontami na Facebooku. Jednak i z tym sobie poradzą.
W końcu czego się nie robi dla klientów.

Tak na marginesie: oglądanie reklam jest i było kosztem korzystania z niezależnych mediów. Konsumenci wciąż chcą oglądać filmy, programy rozrywkowe, teleturnieje, słuchać w radio wiadomości, czytać newsy, plotki z życia gwiazd i analizy polityczno-gospodarcze. Media utrzymują się z reklam czy tego chcą czy nie (a jak na razie wciąż bardzo chcą). Jak długo zaś konsumenci zechcą za ich zawartość „płacić” swoją uwagą i oglądaniem reklam, tak długo agencje nie muszą się obawiać, że okażą się zbyteczne – chyba, że wszystkie tradycyjne media zupełnie znikną i powstanie zupełnie nowy model dystrybucji treści – rozrywki i informacji. Agencje nie tyle więc powinny napinać się by dostarczyć rozrywkę konkurencyjną – którą będzie „zamiast”, co skupić na tym co zwykle - po prostu dostarczać przykuwające reklamy właściwym ludziom we właściwym miejscu i właściwym czasie.
Jeszcze nigdy nie było to takie proste, jak dziś - z nowymi sposobami dotarcia i narzędziami komunikacji.
A w dodatku co tydzień pojawiają się jakieś nowe.


Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: