Przy okazji 11
Objazdowego Festiwalu Filmowego WatchDogs – Prawa Człowieka w Filmie (Ustrzyki Dolne, 10-13.10) mieliśmy okazję
zobaczyć parę świetnych dokumentów, przespacerować się szlakiem na Tarnicę,
wziąć udział w kilku ważnych rozmowach ale przede wszystkim poznać
fantastycznych ludzi – prawdziwych pasjonatów.
I to wszystko w
niecałe trzy dni!
Poniżej kilka
luźnych refleksji i rozproszonych uwag związanych z oglądanymi filmami przeplatanych z wybranymi wątkami dyskusji na
temat mediów i reklamy, na którą byłem zaproszony.
„Z kamerą wśród ludzi” (Framing the
Other) ukazuje złożoność i wielopłaszczyznowość fenomenu, jakim jest
spotkanie z Innym. Bohaterkami są dwie kobiety – holenderska turystka, która
wybrała się do Etiopii by zrobić zdjęcia kobietom z plemienia Mursi (zob. Dylematy dumnych Mursi...) oraz
przedstawicielka tegoż plemienia. I tyle z samej historii by nie zdradzać zbyt
wiele tym, którzy filmu nie widzieli...
Oglądając ten dokument pomyślałem o zjawisku „turystyfikacji” (touristification) analizowanym przez N. Taleba w Antifragile… (por. też jeden z typów osobowości ponowoczesnej opisywanych przez Z. Baumana).
Turystyfikacja to
celowe dostosowywanie rzeczywistości do potrzeb i oczekiwań turysty, dodawanie
czemuś wrażeń i emocji kosztem utraty autentyczności i redukcji przypadkowości.
Turysta oczekuje, że przeżyje jakiś „dreszczyk emocji”, zobaczy coś nowego,
ciekawego. Jednocześnie oczekuje komfortu, przewidywalności, zorganizowania.
Tym też różni się od podróżnika, który przyjmuje rzeczywistość taką jaka jest
nie roszcząc wobec niej żadnych pretensji.
Turysta (który jest
jednocześnie konsumentem) płaci za „towar”, który „nabywa” i chce mieć pewność,
że nie są to pieniądze wyrzucone w błoto – że istnieje jakaś przemyślana
agenda, zamysł i plan, który zostanie zrealizowany. Akt dokonania płatności
jest jednocześnie aktem „twórczym” – w
tym samym momencie konstytuuje się „scena”, na której „aktorzy” mają obowiązek
odegrać swoje role. Podobnie jak osoba wybierająca się do kina by zobaczyć film
chce być bawiona i zaskakiwana, turysta również oczekuje wzruszeń, i
niespodzianek. Jednak ich charakter, stopień i intensywność powinny być jasno
określone i wcześniej zapoznane – z innym przecież nastawieniem wybieramy się
na komedię, z innym na horror czy dramat psychologiczny.
Sztaby specjalistów
(agencje turystyczne, biura podróży itp.) pracują dziś nad „turystyfikacją”
otoczenia, które odwiedzi niebawem turysta – konsument. Przygotowują ogólne strategie rozrywki i szczegółowo
kreślą plany wrażeń i doznań, które kolejno dozowane będą odbiorcy.
Współpracują przy tym z autochtonami – kupując od nich usługi takie jak np.
ubierania się w tradycyjne stroje czy rekonstruowanie dawno już niepraktykowanych
zwyczajów. Wszystko to przypomina trochę groteskowe sceny z „Awansu” E.
Redlińskiego, ale wszyscy wydają się zadowoleni następującym w efekcie
przepływem gotówki.
Ważne jest również
to, że wszyscy wiedzą w jakiej inscenizacji uczestniczą. Zarówno turysta, jak i „aktorzy” doskonale znają i orientują się w regułach prowadzonej
gry, akceptują jej zasady i starają się ich przestrzegać by nie psuć sobie
wzajemnie zabawy i biznesu. I wszystko wydaje się być fair… (film okazał się ciekawą inspiracją również w kontekście debaty na temat turystycznej przyszłości
Bieszczadów).
Mechanizm turystyfikacji
dotyczy jednak nie tylko turystyki i zwiedzania – rozciąga się dziś niemal na
każdą sferę kultury, życia społecznego i międzyludzkich relacji. Jak zauważa
Taleb turystyfikacja sprawia, że Innego zaczynamy traktować tak, jak gdyby był…
np. pralką – oczekując prostego mechanizmu „obsługi” i reakcji na wydawane
komendy oraz szczegółowej „instrukcji działania” (zob. też wpis).
Nie ma tu miejsca na
przypadkowość i chaotyczność – wszystko powinno działać efektywnie, być jak
najłatwiejsze w obsłudze i posiadać wbudowany w tym celu „programator”.
Autentyczność i spontaniczność nie są w takim świecie mile widziane – chyba, że
jest to „spontaniczność” kontrolowana i uprzednio zaprogramowana, w przeciwnym
razie może budzić niepotrzebne wątpliwości a nawet niepokój .
Spotkanie z drugą
osobą odbywające się w schemacie turystyfikacji posiada identyczną strukturę,
jak wykupiona w „egzotyczne” miejsce wycieczka. Obie strony powinny być więc
świadome reguł i konwencji. Odgrywanie ról zachodzi wtedy bezboleśnie a
uczestnicy „gry” otrzymują zakładane korzyści. „Turysty” po zrealizowaniu
„programu” nic już nie obliguje do dalszego podtrzymywania relacji czy
jakiegokolwiek zainteresowania „tubylcem”. Wraca do swoich spraw i kolejnych
kupowanych rozrywek. Podróż zostaje dodana do katalogu kolekcjonowanych
„przeżyć” i zamienia się ewentualnie w walutę konwersacyjną przydatną na towarzyskim
rynku.
Wszystko, co powyżej
dotyczy również mnie samego – kategorię „czasu wolnego” wypełniam często
turystyką (prawdziwe podróże i wędrówki to rzadkość, choć i one się zdarzają).
Kupuję turystyczne wrażenia (zazwyczaj przepłacam) i zdarza mi się płacić
tubylcom za możliwość zrobienia im zdjęcia.
I nie mam nic na
swoje usprawiedliwienie.
„Biały skarb: zbieracze soli z Caqueny” (Der
Weisse Schatz und die Salzarbeiter von Caquena) to impresja na temat małej
wspólnoty Indian Aymara żyjących w pobliżu Salar de Uyuni (Boliwia) i
trudniących się wydobyciem soli z tego niezwykłego jeziora – największego na
świecie solniska. Słone jezioro jest jednocześnie obfite w rzadki i coraz
bardziej pożądany dla nowoczesnego przemysłu lit (szacuje się, że Salar de
Uyuni może zawierać ponad połowę światowych zasobów tego pierwiastka). Oglądamy
więc scenki z życia, które ulegnie za chwilę diametralnej przemianie. Zgodnie z
ukrytą w filmie tezą wielkie korporacje wydobywcze zamienią jezioro w olbrzymią
kopalnię litu, a sielski krajobraz i lokalna tradycja pozostaną jedynie
wspomnieniem.
Podobnie, jak w
filmie „Z kamerą wśród ludzi” można tu odnaleźć tęsknotę za światem, który
znika na naszych oczach równany cywilizacyjnym walcem. Kolejna nostalgia za
ideałem „szlachetnego dzikusa”, który żyje SZCZĘŚLIWIE z dala od technologii,
konsumpcji, pogoni za zyskiem, bliski naturze i tradycji przodków.
Salar de Uyuni - fot. wikimedia.org
Jest w tym oczywiście spora doza europocentrycznej hipokryzji – oglądając takie wzruszające obrazki zazdrościmy tym „szczęśliwcom” jednocześnie głęboko im współczując np. braku dostępu do osiągnięć współczesnej medycyny, centrów handlowych, tabletów, smartfonów, ciepłej wody w kranie i płatnej telewizji. Automatycznie pojawiają się dwie przeciwstawne skłonności: „należy to ocalić i zostawić tak jak jest” oraz „przecież ci ludzie mają prawo żyć tak jak my”. I nie wiadomo za czym podążać, co jest bardziej „etyczne” (ulubione słowo klucz obrońców „dziewiczych kultur”, którzy sami na co dzień chętnie korzystają ze wszelkich dobrodziejstw cywilizacyjnego postępu). Zdanie samych zainteresowanych jest w tym przypadku najmniej istotne – zwłaszcza, że ich głosu i tak nikt nie zamierza słuchać.
„Miraż” S. Keca to opowieść o dwóch światach: twórców finansujących
gigantomachię o nazwie Dubaj oraz hinduskich robotników realizujących utopijną
wizję wybudowania tu turystycznego raju. Pracujący w fatalnych warunkach Hindusi
tęsknią więc za zostawionymi daleko rodzinami a zamożni Arabowie za
dawnym "stylem życia" pustynnych nomadów. Jest w tym jakiś nadrealizm i groteska, które
metaforycznie ilustrują paradoksy współczesności. Strategia „uciec do przodu”
wydaje się często jedyną drogą, gdy kończą się dostępne zasoby i należy jak
najszybciej „zainwestować w przyszłość”. Kształt przyszłości wynika zaś z
materializacji wyolbrzymionych nadziei, pragnień i kompleksów. Ci zaś, którzy
ponoszą największy koszt uczestnictwa w tym wyścigu z czasem zdobyte
doświadczenia i środki zainwestują w przyspieszone popełnianie takich samych
błędów. Bo każdy ma takie samo prawo do szczęścia.
„Plaża szowinistów” D. Adringa to doskonała wiwisekcja mechanizmów medialnej manipulacji. Kilka
marnej jakości zdjęć zrobionych na leżącej pod Lizboną plaży Carcavelos czarnoskórym
młodym ludziom staje się pretekstem do sterowanej przez media masowej histerii
bazującej na anty imigranckich nastrojach i rasistowskich lękach. Oglądając ten
film od razu przypomina się „Czeski sen” (2004) albo historia paniki, jaka
wybuchła po emisji słuchowiska radiowego „Wojna światów” Orsona Wellesa (1932
r.).
Jako odbiorcy mediów
wciąż widzimy i słyszymy, to co chcemy zobaczyć. Jesteśmy podatni na medialną
sugestię i manipulację (uwielbiamy nawet jej ulegać) a stereotypy, uprzedzenia,
archetypy i nieświadome lęki sprawiają, że niezwykle łatwo sterować można naszą
wyobraźnią.
Tu pojawia się pewien
szkopuł: dopóki „manipulacja” odbywa się za naszą zgodą i przyzwoleniem (a tak
dzieje się wtedy gdy świadomie i celowo stajemy się odbiorcami fikcji) wszystko
wydaje się być w porządku. Jeśli jednak nie jesteśmy świadomi, że gdy my obcujemy
z przekazem ktoś właśnie wywiera na nas wpływ (lub próbuje to zrobić) by
realizować własny interes, to mamy słuszne prawo do gniewu.
Paradoks polega na
tym, że choć na ogół nie życzymy sobie instrumentalnego traktowania i
zamieniania nas w przedmiot manipulacji, to w rzeczywistości bardzo często sami
się jej wręcz dopraszamy i coraz chętniej wystawiamy na jej działanie.
W jaki sposób?
Najprostszy – korzystając zupełnie naiwnie i bezrefleksyjnie z mediów masowych.
Jako odbiorcy mediów
już dawno podpisaliśmy symboliczny cyrograf, którego konstrukcja jest niezwykle
prosta i sprowadza się do jednego paragrafu: „Oddajemy wolność za darmową rozrywkę”. Bo chyba każdy zgodzi się z
tym, że:
- media utrzymywane są dziś głównie z wpływów reklamowych,
- nie istnieje coś takiego jak „darmowy lunch”.
Chcąc oglądać
atrakcyjne treści, musimy za nie płacić. Dziś najczęściej płacimy uwagą i
czasem poświęcanym na odbiór reklamy lub wysiłkiem związanym z próbą dekodowania
tego, co jest komunikatem płatnym (w postaci reklamy, sponsoringu, product
placement itp.), a co „prawdziwą i rzetelną” informacją, co jest walorem
wizerunkowym a co merytoryczną treścią?
W przypadku reklamy
sprawa jest o tyle prostsza, że ta sama i w dodatku głośno przyznaje, że jest umowną
konwencją, którą jako konsumenci i odbiorcy dobrze już oswoiliśmy i potrafimy
rozpoznać. Coraz częściej też żądamy od reklamy nie tyle informacji o
produkcie, co po prostu dobrej rozrywki. Humor, zabawa, wciągająca historia to część
„estetyczna” przekazów komercyjnych, która dostarcza nam –
odbiorcom/konsumentom niewielkiej dawki przyjemności w zamian za poświęconą
uwagę. Reklamy (od dawna) nie traktujemy literalnie, nie oczekujemy,
że zaczną nam np. „wyrastać skrzydła”, że „miniratka” wleci przez okno i sypnie
banknotami w wysokich nominałach, a w naszych ustach zaraz po umyciu zębów zatańczą
radosne skrzaty (choćby zdrowy rozsądek nakazywałby pozbycia się takich
oczekiwań).
Do reklamy mamy też
zdrowy dystans – doskonale dziś wiemy jak działa i czemu ma służyć. Dlaczego
więc z uporem godnym lepszej sprawy oczekujemy jakiejś „prawdy” od mediów (skoro
te, niemal w całości utrzymują się z emisji reklam)?
Kwestię abonamentu
pominę...
Powyższe to
oczywiście czysty cynizm. Mamy rzecz jasna prawo oczekiwać od mediów (a na
pewno od tych, które mienią się „publicznymi”) prawdziwych i rzetelnych
informacji wyraźnie oddzielanych od politycznej propagandy, komercyjnej agendy czy sponsorskiego
efektu (podobnie jak mamy pełne prawo do prywatności gdy
zakładamy skrzynkę pocztową u internetowego giganta). Nie łudźmy się jednak, że
prawa te będą posłusznie respektowane bo chyba trudno nie zgodzić się z potoczną mądrością wyrażaną w stwierdzeniu, że „sprawy już zaszły za daleko”. Żadna osoba, instytucją czy przepis nie zmieni z dnia na dzień kształtowanych od dekad relacji
pomiędzy koncernami medialnymi, wpływowymi reklamodawcami i innymi
interesariuszami medialno-rozrywkowo-biznesowo-politycznego ekosystemu/establishmentu.
Każdy jednak
odbiorca mediów ma do dyspozycji najprostszą i dostępną strategię. Jeśli
„konsumując” przekaz medialny przynajmniej raz na jakiś czas poświęci chwilę na krótką
refleksję i świadomą analizę tego, w czym uczestniczy i zada sobie np. pytanie w
rodzaju: „w czyim właściwie interesie leży, że muszę TO oglądać”?
Paranoja?
Być może.
Tak na marginesie:
festiwalowe pokazy, dyskusje i prelekcje odbywały się w prężnie działającej
klubokawiarni - nomen omen - DobreMiejsce (rewelacyjna kawa i tarty) prowadzonej przez Martę Niwczyk. Festiwalowe dyskusje moderował Marcin Kowalczyk, który to właśnie wkręcił mnie w rozmowę na temat
mediów i reklamy za co mu przy okazji serdecznie dziękuję, podobnie jak za gościnę
i parypatetyckie pogawędki w drodze do lasu…
Pozdrowienia!

Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Antifragile jeszcze nie czytałem, opis zjawiska turystyfikacji brzmi przekonująco. Wystarczy wybrać się w różne umiarkowanie górzyste miejsca w południowej Polsce (góra Żar koło Żywca, zamek w Ogrodzieńcu na granicy Śląska i Małopolski, nie mówiąc już o Gubałówce). Wszędzie gdzie można dostać się samochodem lub kolejką szynową następuje błyskawiczna turystyfikacja wyglądająca jak dzieło planisty. Zawsze znajdziemy kilka ogródków piwnych, budkę z goframi, zjeżdżalnię wózków kołowych, park linowy (ten akurat bardzo lubię :).
OdpowiedzUsuńSzczególnie szybko turystyfikacja zachodzi na wyspach, nęcących statusem wrzechświata w miniaturze z własnym lądem, niebem, historią, specyficznym zwierzętami. Zaczęło się od Bali wypromowanej w dwudziestoleciu międzywojennym przez niemieckiego artystę Waltera Spiesa, i wysp greckich. Dzisiaj turyści zadeptali Majorkę i Ibizę, pewnie niedługo to samo spotka kolejne wyspy.