Pomimo
nominacji w kategorii dzieł „nieanglojęzycznych” oraz faktu, że kurczowo
trzymałem kciuki obu dłoni, duński obraz (a właściwie duńsko-szwedzko-czeski) pt.
„A Royal Affair” - polski, średnio udany tytuł: „Kochanek królowej” - nie
otrzymał żadnej oscarowej statuetki.
Szkoda,
ponieważ zarówno scenariusz (Nikolaj Arcel i Rasmus Heisterberg) jak i reżyseria
(N. Arcel) czy genialna rola Mikkela Følsgaarda zasługiwały na takie
wyróżnienie. Na wysokości zadania stanął znany np. z „jabłek Adama” czy "Casino
Royale" (postać Le Chiffre) Mads Mikkelsen (potencjał na nowe wcielenie Klausa
Kinski?), a jedyne zastrzeżenia zgłaszam niniejszym do roli Alicii Vikander.
Moim zdaniem postać mogłaby być nieco „pełniejsza” i barwniejsza.
Co
zresztą nic nie ujmuje ani jej, ani całości.
Właśnie
na temat tego trendu słów kilka.
Pojęciem
kluczowym dla konstrukcji fabuły „A Royal Affair” (historia oparta na motywach
wydanej w 2000 r. powieści Bodil Steensen-Leth pt. „Prinsesse af blodet”) jest
sprawiedliwość i rozważania na temat paradoksów, które pojęcie to implikuje, jeśli
rozumiane jest jako wartość sama w sobie.
Odnieść
można wrażenie, że zarówno „A Royal Affair” jak i „Sugar Man” (ale też np.
najnowsza, musicalowa – znakomita zresztą – adaptacja „Nędzników” – reż. Toma
Hoopera) i wiele innych opowieści tego rodzaju powstaje na szczególne
zamówienie społeczne.
Dzieła
takie wyrażają powszechną dziś i chyba wciąż nie do końca uświadomioną tęsknotę
za sprawiedliwością (ludzką, społeczną, czy wręcz „kosmiczną” albo boską), a
jednocześnie silny lęk, że pojęcie to okazać się może zupełnie puste –
pozbawione jakiegokolwiek desygnatu.
Wiara
w to, że świat powinien być urządzony sprawiedliwie stara jest jak ludzka
natura ale ostatnio wydaje się wciąż wzmagać. Czy to na skutek ogólnego
niepokoju związanego z pełzającym kryzysem gospodarczym, czy może w wyniku
głębszych przemian cechujących tzw. „społeczeństwo post-industrialne” czy
„informacyjne” (np. mobilność, relatywizm, kres wspólnotowości, upadek autorytetów,
wirtualność relacji, anonimowość relacji itp.) – nasila się społeczna potrzeba
wszelkich przejawów sprawiedliwości. Być może wiara w tzw. „sprawiedliwość”
łagodziłaby wówczas egzystencjalne lęki i pozwalała zachować rozumienie
celowości i sensowności codziennych działań?
Sprawiedliwość
jest dziś często rozumiana nie tyle jako pewna zasada harmonizująca czy
„bilansująca” rzeczywistość („coś w zamian za coś”) ale poprzez pewną asymetrię,
którą można by wyrazić regułą: „każdemu to samo …i już” („to samo” bez względu
na jego prawa, potrzeby, zasługi, status itp.). Tzw. „równość szans” promowana
przez współczesne instytucje (i nieodłączne im struktury wertykalne) to nic
innego jak próba ciągłego formułowania i umacniania przekonania (wciąż
wątpliwego, jak się okazuje), że „wszyscy jesteśmy tacy sami” (zatem „równi”).
Czas
na prowokację: a co, jeśli finalnie się okaże, że nie jesteśmy?
Co
ciekawe, potoczne rozumienie sprawiedliwości (a właściwie wyrażane zapotrzebowanie
na nią) traktuje ją uporczywie jako pewną magiczną siłę albo sacrum, które choć
groźne i odległe potrafi błyskawicznie zadziałać gdy tylko pojawi się taka
potrzeba.
W
tym sensie sprawiedliwość pojmowana jest jako swoiste „prawo natury” ale
również traktowana substancjalnie – to konkretne „coś”, co istnieje rzeczywiście,
w sposób niezależny i autonomiczny, a zarazem działa na sposób mechaniczny:
„włącza się” samoistnie, kiedy spełnione zostaną określone warunki (Czas na przykład
„Sugar Man”: Sixto Díaz Rodríguez pomimo dobrego serca i geniuszu
muzycznego był przez lata nieznany i niedoceniony? No to pstryk i teraz zostanie
odpowiednio wy-nagrodzony…).
W
powyższym wydaniu Sprawiedliwość mocno przypominać zaczyna wizerunek
starotestamentowego Jahwe, który zawsze okazuje się „surowy”, ale też sprawiedliwy
- dbający o wyrównywanie wszelkich rachunków, czy realizację porozumień i
zobowiązań – np. zawieranych i zrywanych, kolejnych „przymierzy”.
Wracając
do „A Royal Affair” – oświeceniowe idee, które są inspiracją i katalizatorem
działań jednostki (postać J. F. Struensee) szybko mogą okazać się niewygodne i
mocno krępujące dla ośrodka władzy, kiedy tylko zaczynają realizować się
poprzez instytucje. Utrzymanie stabilności polega więc na obejściu reguł (lub
zupełnym ich zniesieniu).
Można
by w tym miejscu zaryzykować tezę, że identyczny mechanizm dotyczy największych
instytucji kontrolujących dziś życie społeczne czy gospodarcze. Instytucje
teoretycznie stojące na straży takich wartości jak: równość, demokracja czy
wolna konkurencja, zdarza się (niektórzy powiedzą: nagminnie), że nie tylko
promowane zasady obchodzą, ale też jawnie potrafią łamać (celem jest korzyść
odnoszona przez samą instytucję - nie
jej „podopiecznych”).
[Kuszący
byłoby stwierdzenie, że w trend taki wpisuje się abdykacja Benedykta XVI jednak
próba przypisania tego aktu do kategorii konfliktu: „samorealizacja (lub
spokój) jednostki vs mechanizmy władzy danej instytucji” wydaje się zbyt
krzywdząca…]
Zarówno
z „A Royal Affair” jak i z nowej interpretacji „Nędzników” przebija nadzieja,
że sprawiedliwość naprawdę istnieje, na co dowodem miałaby się okazywać sama
historia (- to chyba z niemieckiego przysłowia: "Młyny Boże mielą powoli,
ale dokładnie" - Gottes mühlen mahlen langsam aber fein).
Mechanizm
jest prosty: jeśli, nie my dziś, to już na pewno następne pokolenia spożywać
będą owoce „równości” o ile znajdą się śmiałkowie gotowi nie tylko je
pielęgnować ale też w razie konieczności ponosić ofiarę. I nie jest to
bynajmniej „ofiara” symboliczna. Taka zresztą nie miałaby większej wartości w
obliczu wagi „sprawiedliwego ładu”, który dzięki jej spełnieniu zostaje
utrzymany (bądź przywrócony). Jeśli zaś podaż ofiarnych wolontariuszy okazywać
się będzie niewystarczająca, to zawsze można sięgnąć po mechanizm opisany przez
René Girarda i znaleźć jakichś „ochotników”.
Reasumując:
niezwykle atrakcyjnie opakowany, ale jednocześnie mocno naiwny historycyzm coraz częściej staje się ideologiczną wykładnią
„pocieszenia” lub „uspokajania” społecznego sumienia. Dzięki niemu można nie
tylko wypełniać duchową pustkę (konsekwencja „historycznego triumfu” rozumu nad
postawą religijną), ale też utrzymywać powszechne przekonanie, że w zasadzie żadne
poważne zmiany nie są konieczne ani nawet wskazane.
Uciekający
w nieokreśloną przyszłość punkt „równowagi”, w którym sprawiedliwość „dzieje
się” w sposób automatyczny pozwala pielęgnować poczucie społecznego samozadowolenia
i absolutnej bierności.
Trochę to wszystko pesymistyczne, wiem.
Ale
co na to poradzić?
Tak
na marginesie: współczesne rozumienie „sprawiedliwości” w obszarze marketingu
zilustrować można poprzez dwa wykluczające się wzajemnie przekonania:
1. „Renta
wynikająca z posiadania silnej marki jest uzasadniona i jak najbardziej
sprawiedliwa”.
2. „Każdy
powinien mieć zagwarantowaną konsumencką równość - czyli szansę i dostęp do
tego, co jednocześnie: najlepsze, najbardziej ‘markowe’ a zarazem… najtańsze”.
Paradoks
uznania wysokiej marży wynikającej z ‘brandu’ przy jednocześnie rosnącej
awersji do przepłacania coraz pilniej domaga się własnego „punktu równowagi”…
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz