wtorek, 23 października 2012

Mesmerize Me! (czyli marketing i telekineza).

Roku Pańskiego 1734, w małej austriackiej miejscowości, w rodzinie nadwornego myśliwego na świat przychodzi potomek płci męskiej. Dziecko rozwija się nader pomyślnie, szybko się uczy i przejawia wiele talentów. Dumni rodzice postanawiają wysłać pociechę do jezuickiego gimnazjum, a następnie na Uniwersytet Wiedeński. Tu chłopak poznaje nauki prawne, teologię, studiuje arkana medycyny i filozofii.

Najbardziej znaczącym faktem w życiu młodego człowieka jest niezwykła przygoda, której doświadcza pewnego dnia w ciemnym, dworskim borze. Oto ścięte i padające drzewo miażdży nogę drwala. Franz – bo tak ma na imię nasz uzdolniony młodzieniec – za wszelką cenę chce ulżyć nieszczęśnikowi w cierpieniu i niesie pierwszą pomoc. Przy okazji ze zdumieniem zauważa, że kiedy przesuwa otwartą dłonią w powietrzu ponad raną, ta od razu przestaje krwawić.
Wiele lat później w Paryżu dr Franz-Anton Mesmer zarobi fortunę "lecząc" przedstawicieli oświeconych elit (interesowały go szczególnie pacjentki) poprzez równoważenie i harmonizowanie przepływu  „fluidu” w ich ciałach, a to wszystko w oparciu o własną teorię „magnetyzmu zwierzęcego”.
Rekwizyty uzdrowiciela nie były zbyt wyrafinowane i kosztowne: zwykła wanna, potłuczone butelki, opiłki żelaza, kilka desek i metalowe pręty wystarczyły do „leczenia” wszelakich przypadłości. Wyróżnikiem tej niezwykłej terapii stały się osławione „passy” – specyficzny sposób wodzenia dłońmi nad ciałami pacjentów (zob. historię Mesmera).

Messmer zmarł w 1815 w niesławie i samotności. I choć zarzucano mu szalbierstwo i szarlatanerię to praktyka i teoria „mesmeryzmu” kwitła bujnie również po jego śmierci. I nadal kwitnie.
Różnorodne odmiany tzw. bioenergoterapii, jasnowidzenia, spirytyzmy czy inne egzorcyzmy niezmiennie cieszą się ogromną popularnością, a gwiazdy i guru takich praktyk mają dziś nawet własne programy w telewizji.
I wcale nie jest to śmieszne.
Podobnie jak nie jest zabawne to, że powszechna wiara  w tajemnicze czynniki (fluidy, zwierzęca grawitacja) czy ponad-normalne zdolności (transkomunikacja z duchami, pismo automatyczne itp.) występuje nie tylko na zlotach dyplomowanych cudotwórców, ale także w marketingu (o reklamie hipnotycznej, onirycznej itp. zobacz tu). W obu też przypadkach nikt nie wątpi w siłę mediów choć nie wszyscy zgadzają się co do samej definicji (najbardziej oczywista to ta: medium - osobnik zdolny do telepatii i telekinezy).

Niektóre cudowne przepisy na budowanie silnych marek niewiele się różnią od teoryj mesmerystycznych. Próbujący wcielać je w życie już na starcie „intuicyjnie czują, że coś się dzieje” - od razu następować zaczyna spodziewana poprawa. I nawet jeśli ma być tylko chwilowa, to na pewno stanowi dowód zamykający usta niedowiarkom.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że komisja badająca praktyki austriackiego uzdrowiciela dosyć szybko zauważyła, że jego pacjenci odczuwają „fluidy” dopiero wtedy gdy… dowiadują się, że poddawani są takowej terapii.
I tyle, jeśli chodzi o tradycyjną dawkę sarkazmu.

Mówiąc zaś poważnie (sic!) nikt dziś raczej nie traktuje dosłownie pierwotnych pojęć i koncepcji w rodzaju pneumy, eteru czy atomu. To właśnie próbom zrozumienia i doświadczalnej falsyfikacji takowych wytworów wyobraźni zawdzięcza wesoły i zręczny nasz gatunek homo faber tzw. postęp – w tym kolejne odkrycia i użyteczne zastosowania np. fizyki, chemii czy biologii.

Gdyby każdy negatywny wynik weryfikacji jakiejś hipotezy prowadzić miał do jej całkowitego porzucenia, prawdopodobnie do dziś naszą kolację stanowiłby szpik z kości antylopy miażdżonej otoczakiem (tymczasem możemy już cieszyć podniebienie np. wytworami kuchni molekularnej). Okazuje się nawet, że porażka i jej negatywne przyjęcie przez otoczenie społeczne mogą wręcz motywować zawziętych wizjonerów do poszukiwania jeszcze bardziej kreatywnych rozwiązań (zob. artykuł).
Być może nie wszystko, co niemierzalne, nieudowodnione, niesprawdzone i niepotwierdzone eksperymentem lądować musi od razu w śmietniku. Być może warto czasem uporczywie szukać i błądzić wciąż wierząc w pierwotną ideę przyświecającą działaniu. Zdarza się czasem, że inne rozwiązanie (i to zupełnie innego problemu) trafi się tu „przy okazji” (w podejściu takim celował np. Thomas Edison). I chyba nie tylko efektywność (czas i zasoby niezbędne dla kolejnych prób) musi być probierzem sensowności takich działań.
Co zatem być powinno? 
Gdzie przebiega niewyraźna granica, przekroczenie której grozi popadnięciem w jakąś odmianę mesmeryzmu?

Niestety wiele wskazuje na to, że wszystko sprowadza się wyłącznie do kwestii… wiary. Dopóki próbom takim towarzyszy wewnętrzne przekonanie o słuszności sprawy, dopóty warto ponosić porażki. Kiedy jednak pojawia się przeczucie (znowu ta nieszczęsna metafizyka!), że ktoś cynicznie sprzedaje pomysły i idee, w które sam nie wierzy, to zanim się zakupi „cudowną terapię”, wlezie do wanny i klapnie siedzeniem w jej dno, warto może sprawdzić czy nie ma tam tłuczonego szkła.

Tak na marginesie: Mesmer nie umierał w zupełnej samotności.
Świadkiem jego ostatnich tchnień (i wypływu fluidu z jego organizmu) był kanarek w klatce.

Creative Commons License
Ten utwór jest dostępny na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych 3.0 Polska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: