piątek, 23 kwietnia 2010

Nowa era oper mydlanych? Refleksja po Mediatrendach.

Tegoroczne Media Trendy odbywały się w czasie dla mediów szczególnym. Konsekwencją tragicznej katastrofy pod Smoleńskiem było nie tylko skupienie uwagi na jednym temacie, ale również rozsypanie się ramówek i planów reklamowych. Przyspieszone wybory przynoszą znaki zapytania co do dostępności nośników i spodziewanego charakteru kampanii. Branża prasowa z niedowierzaniem śledzi malejące konsekwentnie wyniki sprzedaży i waha się czy to już ostatni moment by ostatecznie zaadaptować się do tabletów w rodzaju iPad. W dodatku zaś erupcja pyłu z wulkanu, którego nazwy nikt wciąż nie jest w stanie wymówić, pokrzyżowała nie tylko plany rzesz turystów i przyniosła przewoźnikom miliardowe straty, ale też uniemożliwiła części zaproszonych prelegentów dotarcie na konferencję. Trudno więc się dziwić minorowym raczej nastrojom panującym w Multikinie pod zmokłą wczoraj kopułą Złotych Tarasów.

Wystąpienia, które miałem okazję wysłuchać, a jedną z dyskusji nawet prowadzić (za co dziękuję organizatorom i rozmówcom) pełne były znaków zapytania i wątpliwości w rodzaju: co dalej? Największą niepewnością wciąż chyba okazuje się internet – szczególnie dla mediów drukowanych wydaje się on równaniem wciąż nie posiadającym sensownego rozwiązania. Inne media nie mają jednak łatwiej i poszukując źródeł wzrostu nie tylko muszą uwzględniać w swych planach skomplikowaną układankę nowych multimedialnych zależności, ale też co i rusz potykać się o problemy związane z tworzoną i dostarczaną odbiorcom treścią.

Innowacja oraz tzw. ‘content’ były więc powracającymi wątkami dyskusji i wokół tych tematów wydawały się krążyć myśli zgromadzonych. Z innowacją chyba jednak na razie nie najlepiej – chyba że z jakichś nie znanych mi przyczyn postanowiono ukryć przykłady prawdziwie innowacyjnych rozwiązań przed wszędobylskimi oczyma konkurentów? Najlepiej podsumował to jeden z członków konkursowego jury (wolałby pewnie pozostać anonimowy), który w kuluarowej rozmowie zauważył: „Jestem naprawdę zażenowany, kiedy ktoś próbuje mnie przekonać, że lakierowana okładka magazynu ma być przykładem mediowej innowacji”. Z tego, co wiem lakier nie był wykonany przy użyciu technologii nanocząstek więc chyba faktycznie coś chyba jest nie tak z tą mediową innowacją.

Sporo więc było narzekania na ogólnie nieciekawy stan rzeczy. Najtrudniejsze jednak byłoby wskazanie winnych. Okazywało się bowiem, że innowacje – jak to innowacje – są raczej kosztochłonne, wymagają czasu i zaangażowania przy samym wdrażeniu, w dodatku ponieważ trafiają w nowe potrzeby bardziej wymagających odbiorców (często więc w nisze) trudne są lub niemożliwe do mierzenia jeśli chodzi o efekty. Któż zatem miałby wykazywać tyle odwagi i ponosić ryzyko związane z ich opracowywaniem i wdrażaniem?

Odniosłem też wrażenie, że innowacje nie są chyba tym, czego media naprawdę pragną. Najpiękniejsza definicja, jaką usłyszałem na temat innowacji – „to, czego nie ma w cenniku reklamowym” dobrze wskazuje niewygodne i niedookreślone miejsce tzw. „non-standardów”. To, co nieszablonowe i niestandardowe zawsze wydaje się podejrzanie niepewne więc jedynym argumentem by o to walczyć pozostaje wiara. Nie bez kozery więc niezrozumiali przez otoczenie męczennicy za sprawę innowacji nazywani są czasem „ewangelistami” – z misjonarskim zapałem i poświęceniem głoszą oni światu dobrą nowinę swoich szalonych idee fix. Jeśli są na tyle zdeterminowani i silni by walczyć i zapalać innych, a ich idee przypadkowo okazują się wcale nie takie szalone, dokonują w końcu przełomu (wiem, wiem dosyć już gadania o Steve Jobsie).

Bardzo ciekawie piszą na ten temat Clayton M. Christensen oraz Michael E. Raynor w wydanej niedawno, także po polsku książce: „Innowacje napęd wzrostu” (The Innovator’s Solution). Autorzy dokonują tam znaczącego rozróżnienia pomiędzy innowacjami wprowadzanymi przez graczy „doświadczonych” i tzw. „nowicjuszy”. Ociężali, wielcy gracze – „doświadczeni” wybierają najczęściej to, co wydaje im się bezpiecznym i w miarę zyskownym rozwiązaniem – czyli tzw. „innowacje zachowawcze”. Nowicjusze z kolei mogą być na tyle zdeterminowani, że to właśnie oni zdolni są opracować i wdrożyć tzw. „innowacje przełomowe”. Tajemniczym czynnikiem sukcesu i ukrytym motorem innowacji okazuje się w tym przypadku banalna na pozór desperacja.

Media to wciąż zbyt wielcy i okrzepli gracze by spodziewać się po nich otwartości na rozwiązania nie do końca sprawdzone i pewne, czy zupełnie nowe sposoby działania obarczone dużym ryzykiem. Istnieje tu niewielki poziom akceptacji dla tego, co okazać się może wielką niewiadomą i nie wiadomo jak zostanie zaadoptowane. Jeśli jednak ostrożność ma być cnotą, to ci najbardziej cnotliwi okazują się najmniej atrakcyjni.

Innowacje w zakresie tworzenia ‘contentu’ mediowego czy jego dystrybucji sprowadzają się więc najczęściej do modyfikacji istniejących formuł sponsoringu czy ‘product placement’ (jak się wczoraj dowiedziałem bezpieczniej jest mówić „sponsoring użyczeniowy). Nawet jednak w tym przypadku reklamodawcy kręcą nosem, że trudno to mierzyć i tyle kosztuje, a sami wydawcy mają wiele wątpliwości czy warto tracić czas i energię na takie fanaberie.

Odpowiedzialny za rozwój telewizyjnego kanału biznesowego uczestnik jednej z debat zauważył też, że o ile umieszczenie na klapie marynarki prezentera wielkiego logotypu producenta z promocyjną ceną mogłoby teoretycznie wygenerować dodatkowy przychód, to jednak w przypadku mediów o bardziej informacyjnym niż rozrywkowym charakterze pojawiłyby się od razu poważne wątpliwości, co do niezależności czy rzetelności danej stacji. Przyznał również, że wciąż zdarzają się telefony do działu reklamy w rodzaju: „Chętnie zapłacimy kilkadziesiąt tysięcy złotych, jeśli przeprowadzicie przychylny firmie X wywiad z jej prezesem”. Jeżeli wciąż się zdarza, że agencje PR, domy mediowe czy działy marketingu reprezentować mogą tego rodzaju świadomość działania komercyjnych mediów, to nie jest to dobry prognostyk na przyszłość.

Dylemat mediów, domów mediowych, reklamodawców i innych stron zainteresowanych wydaje się więc iście hamletowski - z jednej strony są jak widać pieniądze poważnych graczy chętnych do przedstawienia swoich produktów, usług czy samych siebie w jak najlepszym świetle, z drugiej zaś media nie mają odpowiednio elastycznych formatów, które mogłyby zaoferować. Nawet jednak jeśli dokonają wysiłku stworzenia „nonstandardów”, to paradoksalnie przykładać się do nich zaczyna standardowe miary, wtedy jednak nie wiadomo jak to mierzyć, badać itp.

Prasa (nie tylko ta kolorowa) poszukuje nowych źródeł wzrostu w projektach tworzonych wraz z czytelnikami. W tym przypadku skuteczne okazać się mogą „akcje społeczne” angażujące grupy zainteresowanych wokół wybranego problemu (otyłość, zdrowy styl życia, etc.). Problem staje się generatorem treści, a zainteresowani mający wpływ na jej ostateczny kształt chętnie ją następnie kupują. W tym przypadku model biznesowy i sama innowacja opierają się – można przynajmniej odnieść takie wrażenie – na sięganiu po low-end, który zamiast płacić za podobny content w wersji „premium” zadowala się jego bardziej dostępnym cenowo odpowiednikiem. Być może jestem w tym przypadku niesprawiedliwy, ale takie działania trudno mi ocenić jako prawdziwe INNOWACJE w odniesieniu do zarządzania treścią.

Motorem tego, co nowe w mediach pozostaną więc chyba w najbliższym czasie prawdziwe innowacje technologiczne. Radio, odbiornik telewizyjny, telefonia komórkowa, komputer osobisty, internet, odtwarzacz mp3, tablet – to kolejne urządzenia wymuszały na dostawcach treści zmianę sposobu myślenia i poszukiwanie nowych modeli zarabiania pieniędzy. Zobaczymy więc co będzie następne po iPadzie.

Tak na marginesie: amerykańska pisarka i aktorka Irna Phillips poproszona została w roku 1930 przez zatrudniającą ją stację WGN o stworzenie szczególnej audycji radiowej. Miałby to być serial (15 minutowe odcinki) opowiadający o przeciętnej amerykańskiej rodzinie. Pierwszy odcinek stworzonego przez nią cyklu ‘Painted Dreams’ wyemitowany został 20 października 1930 roku na antenie radia WGN. Po latach Irna Philips została nazwana „matką opery mydlanej” ponieważ była jednym z pierwszych twórców tego nowego w mediach formatu. „Opera mydlana” (soap opera) zawdzięcza swoją nazwę koncernom produkującym środki czystości i higieny – firmy te były bowiem głównymi sponsorami, a zarazem producentami tych audycji. Procter & Gamblem, Coglate-Palmolive czy Lever Brothers (dziś Unilever) chętnie inwestowali pieniądze w produkowane dla radia (a następnie dla telewizji) arcydzieła w rodzaju ‘The Guiding Light’(rekordowy tasiemiec – emisje od 1937 do 2009), które poprzedzane były krótką prezentacją produktów oferowanych pod markami, takimi jak Duz czy Ivory. Gospodynie domowe śledzące losy bohaterów ckliwych dramacików rozgrywających się na przedmieściach były zachwycone, podobnie jak producenci mający teraz pewność, że zalety kostki mydła zaprezentowane zostaną dokładnie tym, które nazajutrz poproszą o nie w sklepie.



Reklama okazała się doskonałym zastrzykiem finansowym dla wydawców - dzięki niej telewizja mogła szybciej się rozwijać i trafić pod przysłowiowe strzechy. Okazała się jednocześnie dla mediów niebezpieczną używką – dostarczała co prawda finansowej przyjemności, ale pojawiły się też skutki uboczne. Choć coraz trudniej byłoby z niej zrezygnować, to jednocześnie wymagała od nadawców tworzenia takiej treści, która przyciągać będzie przed głośniki i ekrany właściwy „target audience” – „grupę docelową” najczęściej kobiety w wieku rozrodczo-produkcyjnym, które w godnym napiętnowania społeczeństwie patriarchalnym odpowiedzialne są zwykle za zakup proszku do prania, papieru toaletowego pieluch, szamponu, pasty do zębów czy płatków śniadaniowych, czyli tzw. produktów FMCG – produktów rotujących w cyklu zgodnym z ruchem robaczkowym jelit.
Przez ostatnie 80 lat w ruchach robaczkowych jelit niewiele się chyba zmieniło?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: