sobota, 27 marca 2010

'Social media' i przedświąteczne refleksje.

Zastanawiając się komu w tym roku wysłać ręcznie pisaną, świąteczną kartkę postanowiłem przy okazji uporządkować kwestię tzw. „znajomości”.

Niewiele się w tej kwestii zmieniło od paleolitu. W zasadzie to nic się nie zmieniło. Przynajmniej jeśli chodzi o sieci znajomych – tych prawdziwie prawdziwych. Jeśli zaś pewien brytyjski antropolog - Robin Ian MacDonald Dunbar - miał rację, to zgodnie z jego wyliczeniami (tzw. „liczbą Dunbara”) mamy ich nie więcej nie mniej, ale dokładnie 148 (słownie: stu czterdziestu ośmiu).

Ponieważ nic tak nie przemawia do mojej wyobraźni jak naukowy autorytet postanowiłem ustalić 148 nazwisk, które zaliczyłbym to tego kręgu. Sporządziłem więc tabelkę w niezastąpionym w takich przypadkach Excelu i zacząłem ją systematycznie wypełniać. Po rozpoczęciu zapełnienia kolejnych wierszy zacząłem się irytować – przypomniałem sobie, że przecież celem było wysłanie kilku kartek – ale nie 148! Na to jestem zbyt leniwy.

Zresztą w paleolicie, nawet tym młodszym nikt nie wysyłał nikomu kartek (mógłby ją po drodze pożreć mamut włochaty lub piżmowół), więc liczba Dunbara nie powinna mnie dotyczyć. Postanowiłem więc sięgnąć po bardziej nowoczesne metody i sprawdzić kto właściwie jest moim znajomym w tzw. „kanałach społecznościowych”. Liczba mniej więcej się zgadzała – w zależności od kanału wynik oscylował wokół 150 (na facebooku odkryłem nawet że mam już ponad 200 znajomych!) jednak nazwiska wielu postaci, które tam się pojawiały zupełnie nic mi nie mówiły, nawet jeśli ozdobione były autentycznym zdjęciem.

Rację miałby zatem Umair Haque, piszący o inflacji społecznych relacji (polecam gorąco artykuł). Facebook, Goldenline, Linkin czy Twitter nie tylko nie budują jego zdaniem żadnych nowych więzi, ale wręcz osłabiają nasze istniejące relacje z innymi. Iluzja posiadania znajomych znika tu dokładnie w tym samym momencie kiedy zaczynamy czegoś potrzebować – nagle okazuje się, że kontakty są sztuczne i puste i nie ma za bardzo na kogo liczyć. Ponieważ sami tu niewiele inwestujemy w budowanie prawdziwych więzi otrzymujemy z powrotem to samo – czyli nic. Oto paradoks social media: niby są „znajomi” i jest ich wielu, ale jak przychodzi co do czego, to o pomoc trzeba szwagra prosić.

W paleolicie życie było znacznie prostsze pod tym względem – każdy doskonale wiedział od kogo można pożyczyć otoczaka, odłupca czy maczugę, a od kogo raczej nią dostać po głowie – na facebooku nie jest to już takie jasne. Nie zmieniły się jedynie metody znaczenia terenu – ale mają one raczej nieproszonych gości odstraszać, niż nowych „znajomych” przyciągać.

Wróciłem do punktu wyjścia. Postanowiłem jednak raz na zawsze ustalić sensowną politykę zarządzania kręgami i gronami „znajomych”, by nie mieć w przyszłości podobnych rozterek. Zadałem więc sobie pytanie: kto właściwie powinien znajdować się w takim kręgu i jakie warunki musi spełniać by od niego przyjąć lub wysłać mu zaproszenie do „bycia znajomym”.

Po pierwsze wykluczyłem z kręgu znajomych całą rodzinę i bliskich krewnych – rodzina to rodzina i pewnie by się obraziła gdyby się dowiedziała, że nazywam ją „znajomymi”. Rzecz wiadoma, że, z rodziną najlepiej się wychodzi na spacer i na zdjęciach i tu się nic nie zmieniło od paleolitu (może poza techniką zdjęć).
Zdałem też sobie sprawę, że osoby, z którymi na co dzień lub często się spotykam nie muszą być koniecznie moimi „podążającymi” lub „podążanymi” - i tak się przecież często spotykamy w „świecie realnym”. Osoby, które czegoś od mnie chcą (lub mówić delikatniej: mają w znajomości jakiś interes), także nie są chyba moimi „znajomymi” nawet jeśli je znam. Z kolei osoby, od których ja czegoś chcę same pewnie nie nazwałyby mnie swoim znajomym – jestem dla nich jednym z wielu upierdliwych petentów. Istnieje jeszcze jedna kategoria – osoby, od których ja niczego nie chcę, ani one ode mnie. Po prostu się znamy – ot tak, wiemy o swoim istnieniu i nic poza tym.
I w tym momencie mnie olśniło!

To właśnie te osoby są moimi najcenniejszymi znajomymi! Przede wszystkim praktycznie nie musimy inwestować w nasze znajomości – niemal zero czasu, zero energii, zero zaangażowania. Jedynie znamy się. I tyle. Nic nas też właściwie nie łączy – żaden interes, żadne zobowiązania – nie musimy się więc zastanawiać po co się w ogóle znamy, na ile sobie ufamy, czy możemy na siebie liczyć i takie tam.
Najważniejsze jest jednak to, że posiadamy o sobie minimalną wiedzę – ten pracuje tam, ta zna tego, a tamten wie coś na temat owego. Ta minimalna wiedza może się przydać w konkretnej sytuacji związanej z tym, tamtym lub owym. My tak myślimy o nich, a oni z wzajemnością o nas.
Stopa zwrotu z takie znajomości jest najwyższa: małe zaangażowanie, niskie koszty utrzymywania kontaktów, a jakie korzyści! Posiadanie dużego potencjału „znajomości” staje się czasem zasobem nie do przecenienia.
Dodatkowo, te osoby także mogą mieć 148 znajomych (pod warunkiem, że wiedzą coś o liczbie Dunbara) i mogą przenieść nas w światy znajomości zupełnie dla nas egzotycznych. Skoro bowiem znamy się tak słabo, to również dlatego, że każdy z nas jest z innego świata, czy jak to się mówi z zupełnie innej bajki. I właśnie do tych osób postanowiłem w tym roku wysłać świąteczną kartkę. Przecież to moje najcenniejsze znajomości!

Euforia jednak szybko minęła, kiedy wyobraziłem sobie własną reakcją na otrzymanie kartki od jednej z takich osób. Zaraz bym sobie pomyślał, że pewnie albo zaraz będzie czegoś chcieć, albo chce mi przypomnieć o jakimś zapomnianym zobowiązaniu, albo – w najlepszym wypadku - właśnie wstąpiła do jakiejś sekty i rozsyła wszystkim „iskierki radości”, „łańcuszek szczęścia”, czy coś w tym stylu. Tak czy owak włącza się człowiekowi naturalna dla naczelnych podejrzliwość i całe święta z głowy. Zamiast zgodnie z tradycją cieszyć się rozgryzaniem święconki i cukrowych baranków, starałabym się rozgryźć zagadkę znienacka odświeżonej znajomości.

Kartki wyślę zatem w tym roku wyłącznie do przyjaciół i osób mi bliskich, a nie do znajomych. Do tych ostatnich wyślę ekologicznego e-maila albo sms-a (od nich dostanę to samo więc bilans wyjdzie na zero).

Ponieważ zaś do samych Świąt nic tu już pewnie nie napiszę, do Czytających ten wpis przesyłam proste הַלְלוּיָהּ

...i Wesołych Świąt!
- tak na marginesie.

2 komentarze:

  1. Ciekawy tekst. Ciekawe komu i czemu służą te iluzrocyzne więzi społeczne? Tym, którzy mają problem z tym w życiu "realnym" pewnie pozwalają poczuć się trochę pewniej, ci którzy i tak są "królami parkietu" to albo wszystko jedno, albo im więcej - tym lepiej. A na końcu i tak zabraknie nam prądu i na nic fakt, że mamy 1000 znajomych na twarzoksiążce czy innym twitterze. Pozdrawiam i również - wesołego jajka!

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy28/3/10

    życiowe, a jakże by inaczej! MB

    OdpowiedzUsuń

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: