Komunistyczny aparatczyk z gotów był zadenuncjować własną siostrę byle udowodnić słuszność idei wspierających system, jaki budował. Zdewociały wyznawca jednej z dominujących religii monoteistycznych gotów jest pokroić na kawałki własnego brata, który nie wierzy w realność łez na obrazie (czyli zakazanym przez tą samą religię przedstawieniu bóstwa...). A policjant z Komendy Stołecznej wlepił mi jedynie mandat.
Warszawa jedzie do pracy. Nie cała. Część stoi. My, nieszczęśni kierowcy pojazdów nieuprzywilejowanych popatrujemy zazdrośnie na pusty jak przedwyborcze obietnice buspas, po którym spacerują zziębnięte ptaszyska.
Na zegarze jest już 8:55 więc za moment symboliczny zakaz powinien zostać magicznie zniesiony. Zauważam, że kilku co bardziej kompulsywnych (poznaję po szczególnie podgolonych bródkach) wcina się na obszar zakazany, postanawiam więc zaryzykować – jako ostatni. Pięćdziesiąt metrów przed końcem zakazu wjeżdżam na pusty pas.
Nie zauważyłem wcześniej tego radiowozu. Stał pewnie przyczajony do skoku jak pantera, skryty w cieniu kładki dla pieszych na Sobieskiego. Wielki błękit błyskawicznie wypełnia wsteczne lusterka. Z zimną krwią wrzucam prawy kierunkowskaz – zwłaszcza, że i tak tu skręcam. Kątem oka widzę, że pojazd za mną wykonuje ten sam manewr. To pewnie przypadek – pocieszam się w jeszcze, choć zaczyna się też pojawiać pewna niepokojąca myśl. Myśl materializuje się wraz rozbłyskiem kogutów i syreną włączoną właśnie za moimi plecami. Sprawa wygląda poważnie. Postanawiam więc puścić pojazd uprzywilejowany. Chełmska jest jednak zbyt ciasna by stanąć. a boczne miejsca parkingowe przypominają mini-stoki narciarskie. Nie bardzo wiem co robić. Lekko przyspieszam. Syrena zostaje lekko pogłośniona. Jadę więc najwolniej jak potrafię by nie być posądzonym o próbę ucieczki – nie mam z tyłu szyby kuloodpornej – kto wie jak mogłoby się to skończyć.
Sytuacja jest więcej niż groteskowa. Sam jednak czuje się przez chwilę jak pojazd uprzywilejowany – dostojnie jadę przez niemal kilometr z robiącą wiele światła i hałasu eskortą. Tyle, że ubezpieczającą mnie od tyłu.
Najbliższe skrzyżowanie umożliwia policjantom ustawienie się bok w bok z moim autem. Takim samym, pewnym ruchem opuszczamy szyby. Pada lakoniczny komunikat – „Pan tu zjedzie i zatrzyma się”. Skręcam w Bobrowiecką. Nie ma gdzie stanąć – poranny tłok motoryzacyjny. Zatrzymuję się więc zaraz za skrzyżowaniem i włączam awaryjne. Czekam. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach podchodzi do mnie funkcjonariusz brodząc w błocie pośniegowym jak bohater Marszu Pingwinów. Nie wziął czapki, wygląda na zziębniętego i bardzo nieszczęśliwego z powodu opuszczenia przytulnego wnętrza radiowozu. Patrzę na niego ze współczuciem i ludzką życzliwością. Spojrzenie moje odczytuje jednak chyba jako prowokację ponieważ rzuca oschle: - Dokumenty samochodu i dowód osobisty! Każdy męski portfel jest tak skonstruowany aby wyjęcie dokumentów nie było zbyt proste. Pewnie dlatego by ich nie zgubić. Szarpię się więc dobrych klika chwil z zakładkami, a policjant gromadzi w tym czasie wielkie płaty śniegu na czole. Z kompletem zafoliowanych świstków świadczących o mojej i auta tożsamości oddala się pospiesznie do radiowozu.
Włączam radio i zapalam papierosa. Gaszę go jednak po chwili w panicznym odruchu bo nie mogę sobie przypomnieć co Trybunał Praw Człowieka, przepisy unijne i władze Warszawy sądzą obecnie o paleniu w samochodzie. Teoretycznie auto jest moje więc chyba mogę sobie w nim popalać – nikomu tu nie szkodzę. W dodatku nie jadę, a stoję – wiec chyba tym bardziej mam prawo na dymka - nie zagrażam innym kierującym. Z drugiej strony, palacze są dziś dyskryminowani i traktowani na równi z wolontariuszami Al Kaidy, pedofilami i osobami otyłymi, wolę więc nie ryzykować.
Po ok. dziesięciu minutach zbliża się do mnie ten sam funkcjonariusz. Widocznie dokładnie tyle czasu potrzebne jest by sprawdzanie w bazie danych centralnego Rejestru Skazanych, IPN, CIA, FBI oraz UNESCO, że nie zamordowałem ostatnio żadnej staruszki, nie jestem nielegalnym uchodźcą z Czeczenii, ani też nie strzelałem do piłkarzy Togo (chociaż chronicznie nie cierpię futbolu) więc nigdy też nie byłem w prowincji Cabinda.
Policjant macha moimi dokumentami jak na amerykańskich filmach z lat siedemdziesiątych (dziś się już tak nie macha, bo od razu podają strzały...) i recytuje dobrze przećwiczone kwestie na temat buspasów. Słucham go uważnie starając się dociec gdzie tu sens, gdzie logika, ponieważ od dłuższego już czasu dwa autobusy miejskie wypełnione po brzegi stoją grzecznie za nami – Bobrowiecka w tym miejscu jest naprawdę wąska.
Wysłuchawszy werdyktu proponuję uczciwy, męski układ: policjant może mnie przecież pouczyć, a ja w zamian obiecuję że nigdy już nie wjadę nieproszony na buspas. Moja propozycja brzmieć jednak musi niedorzecznie, a policjant zbyt długo sprawdzał dokumenty by odejść teraz jedynie z moim słowem harcerza. On proponuje inny układ – wypisze mi mandat na 100 zł i jeden punkt karny, a ja prawdziwość takiego zapisu poświadczę czytelnym podpisem. Widzę, że chyba nie mamy o czym ze sobą rozmawiać, więc pada sakramentalne „tak”. Życzę policjantowi miłego dnia (...i wielu innych rzeczy – szyba jest już zamknięta), po czym odblokowujemy zupełnie już zakorkowaną uliczkę i każdy jedzie w swoją stronę.
Stoję więc sobie w korku i oglądam ciekawie kredytowany mandat karny w wysokości 100 zł, słownie stu złotych. Osoba ukarana nazywa się tak samo jak ja. Policjant zanotował też, że jestem synem mojego ojca. Widocznie tkwi wciąż w okowach patriarchalnego szowinizmu, nie czyta Gretkowskiej i nie słucha audycji na Trójce pt. „Jestem feministą”. Świadczy o tym również fakt, że nie używał argumentów w rodzaju: „A gdyby to pańska matka jechała takim autobusem...”
Grzywnę mam zapłacić za „Naruszenie postanowień wynikających ze znaku D12 – pas ruchu dla autobusów, art 97...” dalej mało czytelne z powodu chłodnej aury, ale pewnie chodzi o „kd” - kodeks drogowy. W miejscu podpisu funkcjonariusza znajduje się sześciocyfrowy numer. Robi mi się żal zmarzniętego policjanta, który pozbawiony został własnego imienia. Z załączonego druczku wynika, że pieniądze otrzyma Mazowiecki Urząd Wojewódzki z siedzibą na Placu, w tym przypadku Bankowym.
Dalszą podróż odbywam w tempie sugerowanym przez mijane znaki. Rozglądam się też uważnie czy przypadkiem spod śnieżnej breji nie rysuje się jakaś złowieszcza linia. Myślę o geniuszu osób, które postanowiły rozwiązać drogowe problemy zatłoczonej stolicy przy pomocy malowanych dziś wszędzie swawolnie buspasów. O tym, że jest to pomysł na miarę nagrody Darwina pisano już wielokrotnie.
Władze miasta wyliczyły jednak że 70 proc. warszawiaków korzysta z komunikacji miejskiej, a jedynie co trzeci z samochodu. Decyzja była więc prosta – niech mniejszość wybierze rozwiązanie preferowane przez większość. Skoro komunikacji miejskiej zaufały setki tysięcy warszawiaków, dlaczego do nich nie dołączyć? By jednak nie narażać się lokalnym kierowcom projekt buspasów powierzono specjalistom z Krakowskiej Politechniki. Ci ze złośliwą satysfakcją wykonali projekt w taki sposób by warszafka także doświadczyła krakowskiego splinu komunikacyjnego. Pod wszystkim podpisała się zaś Prezydent Warszawy, która jeździ zapewne wyłącznie tramwajem i zamierza skutecznie zniechęcić kierowców do podziwiania tego jakże uroczego miasta z okien własnych aut.
Od momentu kiedy ostatecznie sparaliżowano buspusami ruch (na modłę krakowską), a dramatycznie zwiększyła się częstotliwość występowania syndromu „traffic rage” władze miasta robią wszystko by swą chybioną decyzję usprawiedliwić i uwiarygodnić. Najbardziej groteskowym pomysłem było zrobienie badań – sondażu, w którym podstępnie zapytano mieszkańców „Czy w Warszawie powinno powstać więcej buspasów?”. Wyniki sondażu łatwo chyba było przewidzieć, skoro 2/3 jeździ autobusem lub metrem a 1/3 samochodem osobowym. Co prawda 5% odpowiedziało „Nie wiem”, ale pewnie były to osoby czekające na wiosenne wyprzedaże poprzedniego rocznika.
Od razu można się zastanowić jak wyglądałyby wyniki sondażu z pytaniem: „Czy kierowcom wjeżdżającym na buspas należy konfiskować auta i rozdawać bezdomnym?” lub też: „Czy motocyklistów kierujących pod wpływem twardych narkotyków należy karać chemiczną kastracją?”. Odsetek mówiących „Nie wiem” byłby chyba jeszcze mniejszy – ale w każdej populacji występuje zawsze jakaś próbka reprezentująca psychiczną anomalię.
Idiotyczne idee i rozwiązania, dla których trudno znaleźć jakiekolwiek racjonalne uzasadnienie mają na swą obronę jedynie ślepą, fanatyczną wiarę. Symptomatyczne jest to, że im bardziej durne to rozwiązania, z tym większą gorliwością są później egzekwowane. Ale jest w tym pewna logika – strategia karania opornych za nieprzestrzeganie zalegalizowanej groteski, jest jedyną skuteczna metodą utrzymywania autorytetu władzy. Inaczej zawsze może się znaleźć jakiś głupek który krzyknie: Król jest nagi!
Najgorzej jak coraz więcej głupków zaczyna krzyczeć przed wyborami.
Tak na marginesie: policjant, o imieniu i nazwisku Sześcio-Cyfrowy, zapytany czy nie dostrzega jawnej paranoi w całej tej sytuacji, bez chwili wahania odparł: - I tu się z panem całkowicie zgadzam. Konsensus wymuszony to marna satysfakcja, zwłaszcza że stówa piechotą nie chodzi.
Wiem, to kiepska pointa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz