wtorek, 29 grudnia 2009

Galicja w grudniu. Czas zatrzymany.

Stojąca w Smolniku, drewniana, greckokatolicka cerkiew pod wezwaniem św. Michała Archanioła jest zamknięta. Podziwiamy więc jedynie z zewnątrz trójdzielną, kopułową konstrukcję, która przetrwała ponad dwieście lat. Obok znajduje się mały, zadbany cmentarz. Spoglądamy na pokryte mchem stare nagrobki. Wokół panuje zupełna cisza. Cicho i spokojnie jest wszędzie w Bieszczadach o tej porze roku.


Turystów można policzyć na palcach obu rąk. W większoci lokalne rejestracje i kilka terenówek na warszawskich numerach. Do dyspozycji mamy więc początkowo cały hotel Laworta w Ustrzykach Dolnych, ciągle zaspany i leniwy po świątecznej przerwie. Niewielkie ożywienie panuje jedynie w pizzerii Orlik. Młodzi ludzie dzielą się tu pomiędzy sobą wrażeniami z ostatnich dni nudy przy świątecznych stołach. Próbują niecierpliwie zdawać relacje i planować najbliższe wieczory. Widać jednak, że wciąż muszą walczyć z powszechną atmosferą poświątecznego rozleniwienia.

Dopasowując się do panującego wokół rytmu równie leniwie zwiedzamy stare, znajome miejsca. Zaglądamy nawet do Krosna, tu jednak kończy się leniwa atmosfera. Niezależnie od miejsca, we wszystkich sklepikach, knajpkach czy restauracjach króluje Viva. Właściciele, tych czasem nawet klimatycznych, obiektów postawili sobie za punkt honoru promowanie wszelkich gatunków śmieciowej muzyki. Plazmowe monitory niezależnie od tego czy wiszą w górskich zajazdach, czy małych centrach handlowych wyświetlają obrazy nieudolnych polskich raperów z brzuszkami i niezdarnie poruszających się div pretendujących do przedsionków Ibizy. Podobnie rzecz ma się z radiem. Pomimo częstego zmieniania miejsc wciąż słuchamy tej samej stacji. Charakterystyczny dżingiel RMF FM nie wiedzieć kiedy stał się prawdziwie ambientowym elementem wnętrz większości punktów handlowych. Wychodząc z jednego sklepiku słyszymy początek utworu, wchodząc do kolejnego – jego dalszą część. Podobnie musiał wyglądać spacer po kołchozie wśród rozwieszonych wszędzie szczekaczek – wciąż przypominających o niewątpliwej atrakcyjności, spójności i sile systemu.


Wracamy więc tam, gdzie zatrzymał się czas i panuje ciągłe „teraz”. Spotykamy prawiecznych mieszkańców okolic. Nie są to Bojkowie ani Łemkowie. Spotykamy huculskie konie – niskie, krępe, mocne i przystosowane do najtrudniejszych górskich warunków.

Od jutrzenek czoła w grzywach różowych i niebieskich. Od słońca – oczy końskie, od źródeł – ich głębie, od Czarnohory – pierś rzeźbiona, od szczeznyka – nogi struniaste: przednie – macki dla mroku, tylne – sprężyny dla skoku. Od grzmotu – rżenie piersi skalnej, trwożne, ostrzegawcze, zwycięskie”.

Tak o „hucułach” i ich uroku pisał zmarły na początku lat siedemdziesiątych filozof, etnograf, rzecznik tolerancji, piewca Huculszczyzny i Pokucia w jednej osobie – Stanisław Vincenz („Na wysokiej połoninie” [1]).

Barwną prozę Vincenza czyta się dziś niełatwo. Misterne opisy życia mieszkańców Huculszczyzny, tworzone przez tego poliglotę i erudytę splecione zostały z pasm polsko-ukraińsko-huculskich włókien językowych. Nie wiedząc co to „barda” (topór), „draczka” (podatki), „hużycia” (tyłek), „molfar” (zły czarodziej) czy „rachmanny” (miłosierny) trudno początkowo podziwiać zastygły w czasie świat dawnego Zakarpacia. Jednak po oswojeniu się z tą dziś raczej nietypową konwencją (w mniejszym lub większym stopniu korzystali z niej Żeromski, Tetmajer czy Zofia Kossak) trudno nie docenić jej głównego waloru – przybliżania danej kultury poprzez autentyczne określenia, stosowane w niej samej.

Oryginalne zwroty i określenia powtarzają się, w określonych kontekstach. Po niedługim czasie czytelnik sam zaczyna odkrywać ich znaczenie – dokładnie tak, jak „odkrywa się” funkcję lub miejsce jakiegoś przedmiotu z obcej kultury poprzez dopasowanie go do innych, lepiej zrozumiałych jej elementów. Umiejscowienie i oswojenie rzeczy w taki sposób pozwala nie tylko ją zapamiętać, ale przede wszystkim lepiej zrozumieć całość i panujące wewnątrz relacje. Proza Vincenza uczy jednak huculskiej kultury nie poprzez suchy, etnograficzny opis ale poprzez Mit, wielką opowieść, która pozwala na dużo więcej niż ogląd – na prawdziwe uczestnictwo.

Czas zatrzymał się również w Sanoku, w zamkowym muzeum. Oglądamy tu szesnasto- i siedemnastowieczne ikony. Z niemal każdej ściany przygląda nam się uważnie Pantokrator. W lewej dłoni trzyma otwartą księgę, na której stronach umieszczano często słowa: „Nie sądźcie z zewnętrznych pozorów, lecz wydajcie wyrok sprawiedliwy” (Ewangelia św. Jana). Nie osądzamy więc zarządu muzeum za to, że każe zwiedzającym marznąć w nie ogrzewanych pomieszczeniach – być może mroźne powietrze działa na ikony konserwująco.


Podziwiamy płonące kolorami dzieła anonimowych twórców. Nad nami milczący Acheiropoietos („nie uczyniony ludzką ręką”), nieco dalej Książe aniołów, Michał Archanioł. Życzliwy anioł śmierci dzierży błyszczący miecz, którym za chwilę zniszczy wszelkie negatywności. Spod jego białych skrzydeł spływa czerwony płaszcz, którego barwa symbolizuje zarówno życie, piękno, jak i cierpienie. Obok Święty Jerzy spina białego rumaka i właśnie przebija włócznią smoka. Wszystko to dzieje się na naszych oczach – dokładnie tu i teraz. Zgodnie z tradycją ikona przywołuje i uobecnia postaci świętych.
Przechodzimy do kolejnej sali. Tu, spętani łańcuchami, nadzy grzesznicy z uwieszonymi u szyi młyńskimi kamieniami runą za chwilę w piekielną otchłań.

Pomimo żaru buchającego z tartaru zakładamy rękawiczki i rozcieramy zziębnięte nosy. Szczękając zębami z chłodu podążamy na ostatnią kondygnację najmroźniejszego w Polsce muzeum. Pomimo, że wchodzimy na górę, to jednocześnie zstępujemy w najniższy krąg piekieł. Już tylko wysuszone mięśnie i pajęczyna pokrywają wyblakłe szkielety. Przeźroczyste zjawy o wychudłych członkach wytrzeszczają puste oczodoły, chichocąc nerwowo grzeją grzeszne kości przy dogasających ogniskach. Stojące na śniegu, nasycone już krwawymi szczątkami lisy (wilki ?) czekają na jakiś znak. Z okien zrujnowanej i opustoszałej katedry o kształcie czaszki unosi się dym i ogień. Lód i ogień nie walczą tu jednak ze sobą, ale współistnieją zgodnie w martwej symbiozie. To już nie jest piekło, to raczej buddyjska naraka, w której niewyobrażalne męki przeżywane mogą być świadomie jeszcze za życia.

Wszystkie te wizje Zdzisław Beksiński przekazał w swoim testamencie sanockiemu muzeum. Tym samym posępne wyobrażenia stanów ostatecznego upadku i rozkładu, w którym tli się jeszcze uwięzione życie znalazły swe miejsce zaraz nad głową Pantokratora i niebiańskimi hufcami Michała Archanioła.


Lekko już zmrożeni bynajmniej nie piekielnymi wizjami, ale archirześkością muzealną pędzimy na kawę do pobliskiej karczmy. Nieco rozgrzani spacerujemy po rynku otoczonym odnowionymi kamieniczkami. Zaraz za rynkiem, na ulicy 3-go maja odnajdujemy małą pracownię ikon. Prowadząca ja kobieta (twórcy ikon nigdy nie podpisują się pod obrazem...) maluje właśnie złotą aureolę na przygotowanej desce. Odkłada jednak pędzelek i opowiada historię pracowni założonej przez jej córkę , którą niedługo potem nieszczęśliwie ginie w wypadku. Teraz matka kontynuuje jej pasję i dzieło.

Ikony powstają niemalże w ten sam sposób co jeszcze w VI w. n.e. Oglądamy kontury św. Jerzego czekające na wypełnienie. Artystka (która jest samoukiem) wyraża jednak wątpliwość czy ikonę dokończy. Przyznaje, że straciła już zapał , a być może będzie musiała zamknąć pracownię również z przyczyn finansowych.


Nabycie miniatury przedstawiającej biskupa Miry św. Mikołaja na pewno nie uratuje pracowni, ale bez wątpienia przyda blasku ścianie pewnego wiejskiego domu daleko od Sanoka.

Wracamy więc do Ustrzyk Dln. słuchając muzyki Podkarpacia. Liczymy też w duchu na to, że owinięty w folię Cudotwórca, który siedzi teraz za naszymi plecami, uratuje nas na nie odśnieżonym zjeździe do hotelu.

Lądujemy bezpiecznie w zatłoczonym dziś Orliku. Dzieci biegają pomiędzy stolikami, ich młode matki palą papierosy oparte o kontrowersyjnych dziś jednorękich bandytów. Drwale (lub osobnicy wyglądający na drwali) zmagają się z kolejnymi kuflami piwa. Zawieszony w rogu telewizor obrazami z Vivy rozświetla rodzinne spotkania, randki, celebracje prywatnych uroczystości i samotne opróżnianie kieliszka.

Zaglądamy do „Ilustrowanego przewodnika po Galicji” Dr. M. Orłowicza wydanego w Lwowie w 1919 roku [2]. O pizzerii Orlik nie ma tu jeszcze ani słowa. Właściwie niewiele jest o Ustrzykach. Można jedynie znaleźć informację, że mieszkało tu wówczas 4 500 osób, obok dworca można było zamówić dorożkę, przenocować w Hotelu Wanda (3 pokoje „z restauracyą”), a w okolicy znajdowały się liczne kopalnie nafty. Jak notował autor: „Okolica górska, lasów mało, stąd dobre tereny narciarskie. Ze szczytu Kamiennej Laworty (769 m.) widok aż po Sanok”.

O samym Sanoku przewodnik nie wypowiadał się zbyt pochlebnie: „Aczkolwiek jest miastem starem, grodowem i posiadał zamek, nie odegrał nigdy w dziejach polskich żadnej roli wybitniejszej. (...) Położony pięknie na urwistem wzgórzu nad Sanem – nad miastem dominuje od zachodu góra Mickiewicza z kopcem, skąd ładny widok. Samo miasto jest brudne i nieciekawe. W dawnym zamku (zbudowanym jakoby przez królową Bonę) mieści się starostwo; stoi on na stromem urwisku nad Sanem. Obok mały park z pomnikiem Kościuszki. – W rynku pozbawionym jakichkolwiek zabytków kościół Franciszkanów, w którym w r. 1417 odbył się ślub Jagiełły z Elżbietą Pielecką. Niedaleko dworca kolejowego w Posadzie Olchowskiej stoi fabryka wagonów zatrudniająca 800 robotników, jedno z największych przedsiębiorstw przemysłowych w kraju”.

Przewodnik niewiele więc stracił ze swej aktualności. Reprint zawiera również przedruki zamieszczonych w nim oryginalnie reklam. Są to głównie reklamy tekstowe. Dowiadujemy się z nich, że Ozyyasz Wixel i Syn polecają Piwo w beczkach i Piwo w butelkach. Między innymi leżak, marcowe bok i podwójnie słodzone. Dostawa we Lwowie jest bezpłatna, a „zlecenia z prowincyi od 25 butelek wykonuje się jak najrychlej”. Kawiarnia Secesya w Krakowie kusi codziennymi koncertami orkiestry salonowej. Głogowski i Spółka bezpłatnie dają na próbę maszyny Burrougs do sumowania, a „znane powszechnie najsolidniejsze, prawdziwie amerykańskie meble biurowe oglądać można bez przymusu kupna.

Jedno z ogłoszeń zaczyna się dramatycznym apelem: „Czy lądem, czy morzem, gdziekolwiek przebywasz, igraszką jesteś w rękach tajemniczego losu! Wypadki bowiem chodzą po ludziach i niema zawodu, niema człowieka, mogącego fatalnych przygód uniknąć! Szczęśliwcem jest ten, kto w sposób przezorny a rozsądny skutki takowych przewidując, rujnującym następstwom zapobiega! Kto dba o dobro własne, komu drogi jest dobrobyt rodziny, ten się ubezpiecza od wypadków w Towarzystwie ‘Providentia’”. Z Providentią rywalizuje „Austryacki Fenix”, który „ubezpiecza od ognia, gradu, od kradzieży i na życie we wszystkich kombinacyach”. Nic się zatem nie zmieniło.

Mleczarnia Przeworska we Lwowie na ul. Polnej ma ponoć przepyszny nabiał, sery, masło i kefir z dostawą do mieszkań. Wina najlepszej jakości „dla niedokrewnych” polecają Didolić i Prpić. Bank Galicyjski dla handlu i przemysłu wynajmuje w opancerzonym stalą skarbcu schowki (Safe Deposits) do przechowywania depozytów pod własnym kluczem, załatwia też wszelkie czynności bankowe oraz „przyjmuje wkładki oszczędnościowe na książeczki wkładkowe". Konkurencją jest Bank Chrześcijański na Franciszkańskiej 1, który „udziela pożyczek pod przystępnymi warunkami, przyjmuje wkładki na oszczędność, płaci od nich 5%". Nawet w reklamie czas stanął w miejscu.

Hotel De France w Krakowie przyciąga turystów telefonem w każdym pokoju, automatycznym budzikiem, ciepłą i zimną wodą, trzema elektrycznymi windami, kawiarnią, czytelnią, fryzjerem damskim i męskim, a dodatkowo „autogarażą”. Hotel „odpowiada najwybredniejszym wymogom komfortu i higieny. Telef. 1045 i 3343”. Ponieważ mamy już trochę dosyć standardów Laworty dzwonimy pod wskazany numer.
Niestety nikt nie podnosi słuchawki.

[1] Stanisław Vincenz; „Na wysokiej połoninie. Nowe czasy. Listy z nieba”, Fundacja Pogranicze, (1974) Sejny 2004.
[2] Dr. Mieczysław Orłowicz, „Ilustrowany przewodnik po Galicyi, Bukowinie, Spiszu, Orawie i Śląsku Cieszyńskim”, wyd. Dr. Karol Kwieciński, Lwów 1919.

Tak na marginesie: na początku książki dr. Orłowicza znajduje się niezmiernie istotna errata. Otóż „Chętni kupna wybornych gatunków Wina, Koniaku, Miodu itd. zwróćcie się do zaszczytnie znanego jeszcze w 1847 roku założonego Handlu Wina Stadtmüllera”. W przewodniku adres firmy omyłkowo zamieniono na Krakowską 9.
W imieniu winiarni „Zwracamy przeto uwagę, że firma mieści się w Rynku 34”.

4 komentarze:

  1. Nie mam nic do dodania, napiszę tylko, że przeczytałem tą notkę z sporą przyjemnością (i bardzo sympatycznie odróżniła się od gromady rozważań o twitterze, facebooku, social trendach itd itp). Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję za miłe słowo. Następnego wpisu zatem raczej nie polecam (http://staniszewskimarek.blogspot.com/2010/01/przyszosc-reklamy-wersja-nieoficjalna.html) , bo jest trochę o trendach, facebooku itp:.-)
    pozdrawiam serdecznie
    ms

    OdpowiedzUsuń
  3. Następny wpis też mi się spodobał, ze względu na "drugi scenariusz" - sama jego obecność dodała mi trochę nadziei (że "pierwszy" nie musi być jedynym).

    OdpowiedzUsuń
  4. oczywiście, obydwa są tendencyjne:-) ja również jestem za drugim, choć jest bardzo "życzeniowy"

    OdpowiedzUsuń

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: