poniedziałek, 16 marca 2009

Złe drogi wypierają dobre. Tropem piernika i Kopernika

Coś nas ciągnie w weekend do Torunia. Może korzenny zapach pierników? A może urok starych spichlerzy? Trudno powiedzieć. Jedziemy więc sprawdzić o co chodzi. „Jedziemy” to za dużo powiedziane. Poruszamy się bowiem autem po polskich drogach. Nie ma to nic wspólnego z jazdą. Przynajmniej masaż pleców jest darmowy. Ciągłe wibracje, podskoki i drżenie samochodu na wybojach i w koleinach mają swoisty, terapeutyczny charakter.
Polskie drugi oddają polską duszę i polski charakter. Typowe, haniebne i kompromitujące zaniedbanie tego, co podstawowe. A tuż obok to, co nowe i „aspiracyjne”. Tak, jakby tamto – podstawa codzienności, warunek normalności było nieistotne i zapomniane. Albo udaje się, że nie warto o tym pamiętać. Chociaż niektórzy sprawiają wrażenie, że pamiętają – szczególnie przed wszelkiego rodzaju wyborami.

Te drogi będą towarzyszyć jeszcze kilku pokoleniom. Zbyt głęboko wrosły w naszą polską duszę. Są jak mocno zepsute zęby – nie wiadomo, co z nimi zrobić. Powyrywać szkoda i boli. Więc się je łata i plombuje, kiedy jakaś dziura zbytnio doskwiera. I tylko wtedy. Uśmiecha się więc polska dusza półgębkiem. Żeby nie psuć innym apetytu swojską szpetotą. Uśmiecha się „chłopskim jadłem” przy drodze i „pierogarniami” – to takie nowe odkrywanie siebie. Mały, ale zawsze powód do dumy.

Kible w przydrożnych „zajazdach” (bo nie są to toalety), choć płatne, naturalnie śmierdzą polskim gównem. Gówno powstaje z golonki, pierogów i kebabu. Kebab się u nas zadomowił na dobre. Nie tylko dlatego, że jako dumny, chrześcijański naród prowadzimy wojnę z Irakiem. Kebab to zjełczały tłuszcz i łażące po nim muchy – idealne zestawienie dla naszej polskiej wyobraźni. Gówno w przydrożnych zajazdach przypomina, że jesteśmy i zawsze byliśmy PRZEDMURZEM. Czy przed murem, czy za murem – sramy zawsze na ścianę. Żeby zostawić swój ślad i się jakoś się utrwalić – zapisać w pamięci potomnych.

Brzydko mi się napisało, wulgarnie tak jakoś. Ale rzeczywistość polskiej drogi daleka jest od warszawskiego „Ą” i „Ę”. Śmierdzi i kłuje w oczy prawdziwie. I nie daje się przypudrować rdzą odpadającą z billboardowych żerdzi. Na billboardach to, co jest naszą polską specjalnością: kiełbasa jałowcowa, pręty stalowe i blachodachówka. Wszystko, co potrzebne do klecenia, łatania i innej partaniny. Doraźność, prowizorka i niechlujstwo doczekały się reklamy samych siebie. Nasz samochód jest już wysłużony, łypie na boki jednym okiem, bo spaliła się właśnie żarówka i cały się trzęsie ze strachu, że będziemy musieli oddać go w ręce „fachowców” reklamujących swoje usługi na dyktach i sklejkach poprzybijanych gdzie-nie-bądź.



Dojeżdżamy jednak szczęśliwie do Torunia i czytamy hasło miasta: „Gotyk na dotyk”. Piękne hasło i jak się okazuje prawdziwe. Dotykamy więc wszystkiego, co jeszcze gotyckie. Głównie stopami. Ale i dłonie, oczy i uszy też mają zajęcie. Wszystko jest dokładnie takie, jak w internecie – czerwone cegły ruin krzyżackiego zamku, ratusz, katedra, dom Kopernika, Krzywa Wieża (okazuje się naszą długą tradycją budowlaną), stare spichlerze (zbudowane ponoć specjalnie dla kotów by miały, gdzie strzec worków ze zbożem), nawet mokre powietrze ciągnące od Wisły. Zero rozczarowań. Dotykamy więc i gotyku i renesansu i czasów IV RP. Internet jest wspaniały – jeśli coś da się w nim znaleźć, to musi być prawdziwe!

Nic się nie zmienia. Podeszwy średniowiecznego obuwia oglądane w muzeum mają dokładnie ten sam fason, jak buty torunianek potykających się na remontowanym bruku. Biżuteria, zastawy stołowe i naczynia nie zmieniły ani trochę swojego kształtu i przeznaczenia od XV wieku. Zaglądamy do katedry – oblicza modlących się właśnie wiernych mają taki sam wyraz, jak te uwiecznione na twarzach drewnianych posągów, które oglądaliśmy w muzeum.



Nawet sposoby oszustw finansowych niewiele uległy zmianie. Monety zamieniono jedynie na opcje walutowe. Okazuje się, że za czasów Mikołaja Kopernika najbardziej intratnym zajęciem było właśnie podrabianie pieniędzy, albo też ich „podszacowywanie” (czy czegoś to nie przypomina?). Zupełnie jak dziś. Kopernik miał z tym spory ambaras. Zarządzał kapitułą warmińską. Był – można powiedzieć – kimś w rodzaju general managera. Jego utrapieniem okazywał się system monetarny – a właściwie jego brak. W obiegu krążyło bowiem 17 grup monet (m. in. pruskie, czeskie, litewskie, włoskie, krzyżackie, śląskie…). Krzyżacy puszczali też na rynek wiele fałszywek. Monety bardziej wartościowe (więcej srebra lub innego kruszcu) znikały systematycznie z rynku przetapiane przez spryciarzy na większą ilość lichych metalowych krążków niewielkiej wartości. Co zaradniejsi spiłowywali nawet brzegi i z odzyskanych skrawków wytapiali srebro (stąd do dziś zabezpieczające ząbki na otoku).

Mikołaj był tym coraz bardziej podirytowany. Miał coraz mniej czasu na swoje weekendowe hobby – astronomię, a coraz częściej musiał sprawdzać kto i w jaki sposób próbuje go przechytrzyć przy załatwianiu interesów. Jego cierpliwość kończy się w 1517 roku. W przerwach na lunch (i pierniki) tworzy „Rozmyślania” (Meditata) i tym samym postuluje reformę monetarną. Przede wszystkim nazywa rzecz po imieniu, pieniądz to „…znaczone złoto lub srebro, którym się płaci ceny rzeczy kupnych i sprzedażnych stosownie do postanowienia każdego państwa lub władcy”. Stempel na pieniądzu jest rękojmią „wiary publicznej”, a sam pieniądz służy wymianie towarów.

Mikołaj daje pełny upust swojej frustracji dokonując rozróżnienia pomiędzy „wartością” pieniądza i jego „szacunkiem”. „Wartość” zależna od zawartości kruszcu powinna być niezmienna, „szacunek” jako wartość nominalna określany jest stemplem władzy. Dobra moneta to taka, której wartość i szacunek są sobie równe (Mikołaj dopuszczał nieco wyższą wartość nominalną, która uwzględniła by koszty wybicia monety). Poprawiony tekst (Modus cudendi monetam – Sposób bicia monety, 1519) przyprawia wielu o ból głowy (szczególnie mennicę Gdańską). Mikołajowi jest to jednak najzupełniej obojętne ponieważ dochodzi do wniosku, że i tak przejdzie do historii ekonomii – rozmyślając nad monetą doszedł bowiem do wniosku, że zły pieniądz wypiera dobry! Zasypiamy ukojeni faktem, że naprawdę nic się nie zmienia…

Rankiem, w Niedzielę z należnym szacunkiem schylamy głowy pod domem Kopernika (bardzo dobra lokalizacja – nawet w stanie developerskim musiała kosztować majątek!). By uczcić jego monetarystyczne rozmyślania wstępujemy do empiku i kupujemy piękną monetę z motywem solarnym. Mamy nadzieję, że jej wartość substancjalna przewyższa nominalną i okaże się dobrą lokatą na przyszłość. Pokrzepieni dokonaniami wielkiego Mikołaja nabywamy też obrazującą go figurkę z piernika. Już w samochodzie okaże się, że jest piekielnie twarda, słodka i dobra! Pogryzając głowę wielkiego menadżera-astronoma telepiemy się inną drogą do Warszawy (z nadzieją, że będzie lepsza), ale wartość szacunkowa i nominalna polskich dróg okazuje się wszędzie jednaka. Resztka pamiątkowych pierników rozsypuje się na wybojach w drobny pył i pozostawia za nami długą, białą smugę…

Tak na marginesie: o ekonomicznej teorii Kopernika dowiadujemy się ze znakomitej książki Jerzego Centkowskiego „Fromborski samotnik” (Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, W-wa, 1976), która cierpliwie czekała na nasz wyjazd do Torunia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: