wtorek, 31 marca 2009

Dlaczego brand menadżerowie mają prawo być na kryzys obrażeni?

Przysłuchując się wypowiedziom brand menadżerów na temat obecnego kryzysu, czytając ich opinie publikowane w mediach branżowych czy w internecie mam nieodparte wrażenie, że obrazili się na kryzys śmiertelnie. Dąsają się bowiem i marszczą nieustannie wygłaszając stwierdzenia w rodzaju:
- nie ma żadnego kryzysu, przestańcie o tym gadać, jeśli jest kryzys to tylko w mediach – to media są winne całej tej sytuacji; cały czas nagłaśniają kryzys, którego nie ma
- to nie jest żaden kryzys, jaki to kryzys? Sprzedaliśmy w tym miesiącu więcej niż planowano!
- w Polsce nie ma kryzysu, jest lekkie spowolnienie; jeśli jest kryzys to dotyczy może USA

Ton wypowiedzi brand menadżerów pełen jest złości, wręcz irytacji. Są też rozżaleni, że dziennikarze zadają pytania na ten temat lub muszą komentować tego rodzaju kwestie. Przecież jest tyle ciekawszych tematów do rozmów: np. nowa kampania reklamowa – no, takie śmieszne bannerki na Naszej Klasie, fajne opakowanie, które właśnie wybrali do produkcji i zabawne gadżety przygotowywane na ostatni event! To są tematy ważne i istotne, a nie jakiś „pseudo-kryzys” ( i to w dodatku nie u nas!).

Ciekawe jest to, że w opinii wielu z nich za całą tą przykrą sytuację odpowiadają media. Wyczuwalne jest głębokie przekonanie, że gdyby np. TVN nie pokazywał wskaźników NASDAQ, a Rzeczpospolita nie publikowała żadnych tekstów o problemach wielkiej trójki producentów aut ze Stanów, to sprawa pewnie jakoś by przycichła – może kiedyś, gdzieś tam za oceanem były jakieś niejasne sytuacje z rynkiem kredytów sub-prime itp. ale po cóż tyle zamieszania?

Menedżerowie zachowują się jednak na wskroś racjonalnie. W ich pozornym szaleństwie ukryta jest metoda. Próbują bowiem redukować lęk i znaczny poziom stresu (kiedy to MNIE zwolnią?) poprzez zabiegi magiczne (nie wolno więc w ich obecności wypowiadać słowa „kryzys”) lub wskazywanie kozła ofiarnego (którego tradycyjną i uniwersalną dziś rolę pełnią media – są przecież winne przemocy, zbytniej swobodzie obyczajowej, agresji na drogach itp. itd.).

Taka postawa brand menedżerów dziwić oczywiście nie powinna. Są oni (podobnie jak ja sam i wielu innych nieszczęśników) częścią złożonego systemu, który na naszych oczach nieuchronnie rozsypuje się w coraz drobniejsze kawałki.

No bo jak tu identyfikować się np. z taki zjawiskiem, jak to, o którym pisze Jacek Żakowski:
By ograniczyć szkodliwe dla rynku skutki rozwarstwienia, współczesny kapitalizm stworzył niezwykle wyrafinowany system stymulujący konsumpcję – od naukowo kształtowanej reklamy kreującej potężne pragnienia radykalnie większe od realnych, nawet wygórowanych potrzeb, po coraz bardziej wysublimowane warianty masowego, początkowo bezbolesnego kredytu konsumenckiego”. [1]

Któż przyznałby się otwarcie, że co miesiąc pobiera pieniądze za czynne oliwienie machiny kreowania sztucznych potrzeb, sprzedawania ludziom przedmiotów, których do szczęścia nie potrzebują i ciągłego podnoszenia progu konsumpcyjnego niezaspokojenia? Przecież tak fachowo brzmiące określenia w rodzaju „share of stomack” służą ogólnoludzkiemu szczęściu i dobrobytowi. Czy nie po to właśnie powstał cały marketing i reklama by zwiększać ilość i częstotliwość konsumpcji?

Pijesz drogi konsumencie nasz soczek raz dziennie? Czy to nie za mało? Czy na pewno czujesz się z tym dobrze i zdrowo? A po pierwszym śniadaniu nie łaska z kartonika? A do kolacji nie zechciałbyś spróbować? A dzieciak już dziś pił? A na dwór i do szkoły zabrał ze sobą?
Wydaje ci się, że masz sprawny telewizor? A funkcję beep już masz? A gniazdeczko HD jest, jak należy? Co z tego, że ten ‘stary” jeszcze działa i jest na gwarancji – kiedy kolorki mogłyby być soczyste bardziej? Nieprawdaż? A może na raty zero procent zafundujesz rodzince nowy model (przecież święta idą i mecze się zbliżają…)
.

W tym miejscu brand menedżer obraża się śmiertelnie. Basta! Nie jestem przecież tak cynicznym i bezwzględnym osobnikiem! To mój zawód, tak zarabiam, ktoś zresztą i tak to wszystko musi robić – trzeba przecież stymulować konsumpcję za wszelką cenę. Ktoś musi kupować to, co produkujemy. A możemy dziś produkować coraz więcej, szybciej i taniej. Kiedy my produkujemy, więcej i szybciej, to większa liczba ludzi ma pracę. Kiedy ludzie mają pracę, to mają pieniądze i karty kredytowe i mogą więcej i szybciej kupować. A kiedy więcej i szybciej kupują, to cała gospodarka kręci się jak zaczarowana karuzela i są bonusy na koniec roku. (Hurra!) Wszyscy przecież działamy w słusznej sprawie!

Pojawiają się też fantastyczne argumenty o „spełnianiu się konsumentów” i zwiększaniu „możliwości wolnego wyboru” (przecież to nie może być pusta iluzja demokracji…). Sielanka. Idealny świat. Więc po co gadać o całym tym kryzysie (nota bene wykreowanym przez cholerne media!).

Nikt przecież nikogo do niczego nie zmusza, ani nie namawia do kupowania czegokolwiek! Można „spróbować”, „doświadczyć”, „podarować komuś (lub sobie)”, „poczuć się…”, „stać się”, ale broń Boże kupować! Czy ktoś o zdrowych zmysłach pokazuje w reklamach jak ludzie sięgają do portfela, płacą prawdziwymi pieniędzmi czy nawet kartą? (może i robią tak banki, ale przecież oni tymi pieniędzmi w końcu handlują, wiec coś muszą pokazywać…).

Lewicujący cwaniacy, których umysły został podtrute marksistowskim jadem dokonują więc nadużyć sądząc, że:

Kapitalizm oferuje fałszywe recepty na prawdziwe problemy, które sam stwarza – np. wytwarza szeroko rozpowszechnioną otyłość i jednocześnie tysiące nieefektywnych „diet”, czerpiąc z obu ogromne korzyści”. [2]

Czy taki polski brand menadżer może w ogóle czuć się kapitalistą? Przecież to jakiś absurd! Przecież jego marna dola niczym nie różni się od losu robotnika fabrycznego z XIX w.. Ba, jest cięższa – nie dosyć, że podbija co dzień kartę (lub podpisuje się na liście), pracuje więcej niż 8 godzin dziennie (jeśli chce awansować), nie może nawet korzystać z wywalczonego pod czerwonym sztandarem pięciodniowego dnia pracy – trzeba biec na MBA, studia podyplomowe, czy jechać na wyjazd integracyjny. Czarną, gorzką kawę pić musi z plastykowych kubków w ciasnych salkach spotkań ( w dodatku bez okien). Często też pracuje w nieludzkich warunkach „open-space” odbierających resztki intymności czy wręcz ludzkiej godności. Dysk jego komputera ma zawsze zbyt małą pojemność by pomieścić wszystkie tabelki z raportami kwartalnymi, a szef kanalia każe sługusom z IT odcinać dostęp do gadu-gadu. Zniewolenie ma także formę wysublimowaną – szef wysyła sms-y przypominające o zaległych dokumentach w niedzielę po 22.00, a odkąd zakupił wszystkim blackberry nie ma mowy o tłumaczeniach w rodzaju „bo nie dostałem maila”.

Czy bezlitośnie wyzyskiwany może się czuć wyzyskiwaczem? Czy sam poddany bezustannej kontroli i przemocy, ma jeszcze siłę by wykazywać przemoc (choćby w formie symbolicznej…) w stosunku do innych (zwanych konsumentami)? Nie może! I nie chce! Ale tak jest po prostu świat urządzony i zmienić tego nie można. Czym większa sprzedaż, tym świat staje się bogatszy, a ludzie ogólnie szczęśliwsi. „Przypływ unosi wszystkie łodzie” jak mawiają wielcy guru – a menedżer zna się na przypływach jak mało kto, bo wie, że jeśli chce w życiu do czegoś dojść, to musi przecież uprawiać zamiennie surfing i narciarstwo (narty oczywiście latem, a surfing zimą – odwrotnie postępuje chołota na sprawie się nie wyznająca lub ci, których nie stać na egzotyczne wojaże).

Niech więc nikt nie śmie stawiać idiotycznych tez o „głębszych, politycznych, społecznych i kulturowych” przyczynach kryzysu. Napędzany przez lobby najbogatszych konsumpcyjny styl życia, rosnący brak zaufania do instytucji (także marek), błędy bezdyskusyjnego neoliberalnego paradygmatu?
To wszystko bzdury zachodu nie warte!
Kryzysu nie ma – to tylko nagłówki w zawsze szukających sensacji mediach.

Gdyby bowiem te wszystkie dziwaczne tezy chorych utopistów kwestionujących „powszechne i pewne zasady wolnego rynku” okazały się prawdą (choć wiemy doskonale, jak jest, ale w ramach eksperymentu intelektualnego, na chwilę przypuśćmy, że jest jakieś ziarno prawdy w tej bajce…),
to po co byłby światu potrzebny brand menedżer?

Tak na marginesie: Jeśli nie byłoby brand menadżerów to kto wówczas wydawałby pieniądze na reklamy, stoiska sponsorskie, communication on-pack, innowacje w nośnikach zewnętrznych i badania neuromarketingowe?
Mój Boże, świat nie może być aż tak okrutny i niesprawiedliwy. Przyłączam się zatem do urażonych na kryzys brand menadżerów – kryzysu nie ma.
To tylko zły sen!

[1] Jacek Żakowski, Bezcielesne ofiary kryzysu, czyli od neoliberalizmu do neorealizmu; w; Kryzys – Przewodnik Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 54;
[2] Alan Adrige, Rynek; Wyd. Sic. Warszawa 2006, s. 46

1 komentarz:

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: