poniedziałek, 14 czerwca 2010

Mucha i orzeł. Czy Polska jest podróbką markowego kraju?

Przeczytać warto zamieszczony jakiś czas temu (28.05.10) w Rzeczpospolitej dodatek pt. „Made in Poland”. Jeśli zaś możliwości nie pozwalają na skonsumowanie całego dodatku, to przeczytać warto choćby krótką rozmowę z Wally Olinsem. Wally Olins jest zacnym Brytyjczykiem, nosi na szyi elegancką muchę i często nazywany jest „Guru” lub „Ojcem”. Jak podaje (zupełnie za darmo) Wikipedia piękne słowo „guru” pochodzi z sanskrytu (dewangari) i oznacza przewodnika duchowego, przywódcę wspólnoty, czy nauczyciela a nawet wcielenie bóstwa. Guru to >>dosłownie "ciężki", "ważny", "czcigodny", "przewodnik", "ten który prowadzi z ciemności do światła".<<

Wally Olins z ciemności do światła wyprowadza narody chcące uchodzić za markowe. Wyprowadził już w ten sposób Hiszpanię, a od siedmiu lat wyprowadza Polskę. Jak dotychczas (o czym mówi w wywiadzie) były to lata raczej chude. Biorąc jednak pod uwagę naturę obracającego się koła dharmy, spodziewać się należy, że świetlistość zapanuje niebawem także w tej materii.

Pana Olinsa – by nie było żadnych wątpliwości – bardzo szanuję i podziwiam. Nijak jednak nie mogę pojąć dlaczego Polacy chcąc się dookreślić sięgać mają po rady - choćby najlepszego - zachodniego konsultanta ds. marketingu? Zwłaszcza, że o ile autorytet marketingowy W. Olinsa trudno kwestionować, o tyle sama idea ‘nation branding’ wydaje się zamysłem wciąż nader wątpliwym.

Określenie ‘marka’ (brand) podobnie jak papier wykazuje sporą cierpliwość. Znosi zatem wiele. Bez skrupułów można je więc łączyć z każdym innym słowem - na zasadzie: „marka osoby”, „marka miejsca”, „marka kraju”. Wszystko jest poezja, jak poetycko zauważył Stachura, czemu więc wszystko nie miało by być ‘marka’? Nawet na słuchanie opowiadań o ‘marce marketingu’ czy ‘marce markowości’ znaleźliby się pewnie chętni zatem ‘marka narodowa’ wydaje się pojęciem w miarę niewinnym i na pierwszy rzut oka sensowym.

Marki osób, miast czy krajów można czasem (zawsze jednak z dużą ostrożnością) traktować jako umowne konstrukty intelektualne tworzone w celach dopracowywania detali strategii rozwoju. Pomaga to lepiej rozumieć jakie elementy mogą ewentualnie wpływać na postrzeganą atrakcyjność, reputację, budować zaufanie czy szacunek wobec konkretnego podmiotu. Może to być nawet inspirujące i pobudzać dyskusję nad kierunkami kształtowania np. renomy danego miejsca. Wyostrzanie pewnych aspektów analizowanego problemu poprzez osadzanie go w zewnętrznych kontekstach, w mniej oczywistych modelach i siatkach pojęć pozwalających dostrzegać nowy wymiar czy perspektywę potraktować można jako kreatywny zabieg o pewnym walorze praktycznym.

Wszystko to jednak zabawne być przestaje kiedy ze świata analiz, metafor i gier językowych przechodzi się do sfery praxis kurczowo wciąż się trzymając powstałych opisów. Drabina, która dawno powinna być odrzucona zaczyna być traktowana sama w sobie jako cel wspinaczki. Abstrakcyjne pojęcie nie wiedzieć kiedy ulega reifikacji a ‘marka narodowa;’ zaczyna być traktowana (z powagą wręcz śmiertelną) jako byt realny. Odnieść można wrażenie, że właśnie w taką pułapkę wpadają często propagatorzy idei ‘nation branding’ przenosząc beztrosko aparat pojęciowy i sposób myślenia właściwy dla podejścia marketingowego na obszar państwowości. Skoro już bowiem powiedziało się „A” (tworząc abstrakcję ‘marki narodowej’), to czy nie wypadałoby teraz konsekwentnie B-eknąć?

Sam W. Olins w wywiadzie udzielonym dla miesięcznika Brief (maj 2009) bez większego zażenowania wykazywać próbował wyższość podejścia korporacyjnego do zarządzania marką nad... sposobami sprawowania rządów w demokratycznym państwie! Gdyby wyższość taką próbował wykazywać nieodżałowany profesor mniemanologii stosowanej Jan Tadeusz Stanisławski byłoby to piekielnie zabawne. W tym jednak przypadku twarz tężeje - wcale nie ze śmiechu - ponieważ konsekwencje podejścia ‘nation branding’ łudząco przypominać mogą podejście propagandystów wszelkich znanych ustrojów dyktatorskich (żeby nie było niejasności - mówię tu o podejściu a nie o konkretnych osobach czy instytucjach głoszących zbliżone poglądy...).


Konstytucja, Sejm i Senat, Prezydent i Trybunał Konstytucyjny, Premier z Radą Ministrów i inne zdawałoby się przydatne czasem instytucje bledną zupełnie w zestawieniu z prezesem i dyrektorem marketingu przywołanej przez Olinsa jako przykład organizacji zarządzanej w sposób idealny korporacji (powszechnie znanej z produkcji słodkich napojów gazowanych). Tu przynajmniej wiadomo kto jest szefem i podejmuje wszystkie kluczowe decyzje, a w przypadku takiej „firmy” jak Polska nie wiadomo z kim właściwie rozmawiać i kto zaakceptować miałby ostatecznie brief kreatywny. Wally Olinsa smuciło więc, że nie może wszystkiego kontrolować. Nie można np. kontrolować jak zachowują się politycy, nie można kontrolować jacy ludzie reprezentują Polskę na zewnątrz itp.

Guru ‘nation brandingu’ wskazał też gdzie leży problem z implementacją głośnej już strategii ‘creative tension’. Żałował, że nie mógł implementować wiodącej idei dla Polski kiedy Kaczyńscy piastowali funkcję premiera i prezydenta. Podobno przez ich zachowania - bo byli nie do przewidzenia i denerwowali sporą liczbę ludzi.

W najświeższym wywiadzie z Panem Olinsem – prawda, że w nieco łagodniejszej formie - powraca ton rozgoryczenia, że idea „twórczego napięcia” wciąż nie może stać się wspólną fascynacją wszystkich Polaków. Skoro zaś nie została „uwewnętrzniona” to tym trudniej ją „uzewnętrzniać” i prowadzić działania wizerunkowe oparte na tym oryginalnym motywie.

Tego, co powyżej nie należy rzecz jasna traktować jako zarzut czy broń Boże jako krytykę uznanego eksperta (na to autor w życiu by się nie poważył!). Jest to wyłącznie naiwna próba zrozumienia dlaczego ktoś wciąż usiłuje nam coś podobnego sprzedać? Czy wszystkie państwa, które niedawno przeszły (lub przechodzą) transformację polityczno-gospodarczą narażone są na słuchanie podobnych porad?

A może nad markowością Polski wisi jakieś fatum? Wciąż dzieją się rzeczy odciągające uwagę społeczną od potrzeby ‘obrandowania się’ i wciąż jako państwo pozostajemy – jak to się ładnie mówi - skomodytyzowani.

Tak na marginesie: ostatni piknik lotniczy w Góraszce pokazał dobitnie co można rozumieć przez ‘creative tension’. Był to przykład tego, jak nasz cudowny narodowy charakter pozwala na co dzień tworzyć „twórcze napięcia. Bez wysiłku, ot tak.
Napięcie na pewno występowało pomiędzy tłumami podnieconych gapiów wyczekujących jakiejś lotniczej sensacji a stojącymi w niewyobrażalnie długim korku (i upale) pasażerami aut osobowych, autobusów podmiejskich, liniowych i wszelkich innych środków lokomocji. „Autostrada” lubelska nie przewiduje bowiem nalotu wielotysięcznej ciżby ściągniętej na sygnał „podniebnych atrakcji”. Atrakcje faktycznie były głównie pod-niebne ponieważ organizacja objazdów żadnemu geniuszowi do głowy wpaść tym razem jakoś nie zechciała. Widok pomstujących kierowców, zaskoczonych i przerażonych pasażerów stojących w kilometrowych korkach przypomniał szybko gdzie żyjemy. „W Polsce, czyli nigdzie”, jak sprawę ujął pewien zmarły młodo artysta. Żenujące bałaganiarstwo, brak wyobraźni, niezdolność prostego skoordynowania kilku służb i podejście „jakoś to będzie” przy masowej imprezie świetnie oddaje panującą wokół mentalność. Góraszka to symbol wszystkich naszych przedsięwzięć – coś tam się niby przecież udało (żaden samolot tym razem się nie rozbił), a że przy okazji było spore grono niezadowolonych – kogo to obchodzi?

Media relacjonujące event dławiły się w zachwycie wyłącznie tym „czymś” podając mimochodem komunikat o „trudnościach w komunikacji”, jako o stanie jak najbardziej naturalnym. To chyba oczywiste, że gdy coś się tu organizuje, to muszą się pojawić również ‘komunikacyjne utrudnienia’. Przyzwolenie na powszechnie panującą głupotę i bałagan oraz traktowanie tego jako oczywistość nie wróżą najlepiej na przyszłość. Potrafimy się ‘twórczo napinać”- fakt, żaden inny naród nie ma pewnie tyle fantazji i nie wykazuje takiej kreatywności by coś spartolić, skomplikować czy zrobić dokładnie tak, jak zrobione być nie powinno.
Nasze „twórcze napięcie” ma jednak również pozytywy – na przykład taki, że błyskawicznie się materializuje. Kto nie wierzy, niech sobie powącha zasrane w promieniu wielu kilometrów od Górszaki lasy, krzaki i zarośla. Jak zwykle wiele szumu i zadęcia a w efekcie wielkie G.
Szkoda tylko, że nie można powiedzieć „I mucha nie siada”.
Bo siada.
I to nie jedna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Kontakt: STANISZEWSKIkropkaMmałpaDŻIMEILkropkaKOM

Poprzednie wpisy: